Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia. Sentymentalne Queenstown.

Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia. Sentymentalne Queenstown.

Nowa Zelandia zdjęcie: Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia. Sentymentalne Queenstown.

fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski

Tym razem cofamy się w czasie dzięki podróży parostatkiem. Nie ma już wielu miejsc na Świecie gdzie można popłynąć takim cudem. Queenstown w Nowej Zelandii ma to szczęście, że można z jednego brzegu jeziora na drugi przepłynąć takim cudem.

W końcu udało nam się znaleźć drogę będącą daleko od asfaltowych ścieżek. Szlaków wszystkich turystów podróżujących z północy na południe, czy w odwrotnym kierunku. Już zaczęliśmy powoli rozpoznawać twarze, i w kolejnych miastach pozdrawiać się.

Prowadząca z Queenstown do Manapouri szutrowa droga, była dostępna dla samochodów tylko od strony Manapouri. Za to nas na drugi brzeg jeziora Wakatipu przewozi prawdziwy parowiec, będący żywą ikoną dawnych czasów oraz potęgi angielskiej floty panującej na wodach całego świata.

 

Za nim jednak docieramy do samego Queenstown, pokonujemy najwyższą przełęcz w Nowej Zelandii o wysokości 1066 metrów zwaną Crown Pass. Z niej zjeżdżamy do niewielkiego historycznego miasteczka Arrowtown gdzie jeszcze sto lat temu dziesiątki, a nawet setki ludzi z całego świata poszukiwało złota. Niestety, ale dzisiaj miasteczko to tylko jedna uliczka z markowymi sklepami, i dosłownie kilkoma kawiarniami. Zaraz obok, odrestaurowane ruiny chińskiej dzielnicy, z paroma małymi skromnymi domkami, rozsianymi to tu to tam. Poza nami nikt się tam nie fatygował, woląc chyba spędzić czas przy piwie czy kawie.

Dla nas prawdziwym rarytasem było usiąść na pufach na trawie przed kawiarnią w porcie w Queenstown i czekać na nasz statek TSS „Earnslaw”. Co chwilę piekące słońce wyłania się zza chmur i roztapia nasze mrożone napoje, będącą mieszanką mleka, lodu i owoców - smoothie.

Długi na pięćdziesiąt dwa metry stalowy statek, codziennie wozi do Walter Peak Station dziesiątki turystów chcących odwiedzić pokazową farmę. Dla nas to już żadna atrakcja, szczególnie, że mieliśmy indywidualną wycieczkę po prawdziwej nowozelandzkiej farmie. Bardziej nas interesuje sam statek. Pięknie odrestaurowany. Na początku XX wieku był powiewem nowoczesności w południowej części wyspy. Nie tylko woził pasażerów, ale też przeróżne towary, od owiec nawet po samochody, skracając drogę i czas wielu tutejszym mieszkańcom. Dzisiaj, nie tylko pęknie prezentuje się, ale też stanowi nie lada atrakcję. Cały silnik, został zachowany a maszynownia udostępniona pasażerom. Można wejść do środka. Zobaczyć jak działają i ruszają się poszczególne wały napędzane parą, z podgrzewanego węglem kotła, do którego kilku młodych chłopaków co chwilę dorzuca węgiel. Inni obsługujący parowiec, chodzą z małymi pojemnikami na olej i długimi na może 20 centymetrów końcówkami co chwilę oliwią poszczególne części silnika. Przy każdym manewrze, słychać nadawany z mostka sygnał odbierany potem w maszynowi, oraz odpowiedź, będącą odpowiedzią na rozkaz z mostka. Przekraczając burtę statku od razu przenosisz się w czasie. Muzyka, wydobywając się z fortepianu umieszczonego na rufie statku, na górnym pokładzie zaraz obok baru dodatkowo jeszcze wzmacnia ten efekt. A nowoczesne samochody i domu, oddalające się na nabrzeżu wręcz nie pasują, do tego scenariusza. Dźwięk poruszanych parą cylindrów, terkot silnika, wydobywająca się z komina para i do tego my przybywający po tylu dniach podróży do portu by przedostać się na drugą stronę jeziora, to jak obrazek wyjęty z dawnych książek czy filmów. Takie chwile pozostają długo w pamięci.

Nie całą godzinę później załoga pozostawia nas w porcie, po drugiej stronie jeziora. Przed nami długa droga do Manapouri, po szutrowej, kamienistej drodze, a w dodatku pod wiatr. Długo nie trzeba czekać by zmęczenie odeszło dosłownie w chwil kilka. Za jednym z zakrętów, około godzony drogi od portu objawia się widok niczym z filmu, którego śladami znowu zaczęliśmy podążać.

Daleko na północy, na samym końcu jeziora wyrasta góra o tej samej nazwie, co nasz statek. Sięgająca prawie 3 000 m npm, lekko spowita obłokami, przepasana zaraz pod szczytami lodowcem spływającym w kierunku jeziora. Odbijające się w zmąconym wiatrem jeziorze słońce, kontrastuje z oddaloną o wiele kilometrów górą. Nie pozostaje nic innego jak zsiąść do obiadu z wyjątkowym krajobrazem, przypominając sobie sceny z pierwszej części filmu.

Dzisiejszy cel to jezioro Mavora. Tam będzie pole namiotowe z całym zapleczem. Tak przynajmniej zapewniali nas kilka dni temu Niemcy, którzy tędy jechali w przeciwnym kierunku. A kilka kilometrów za naszym postojem obiadowym kolejni Niemcy potwierdzają wcześniejsze zeznania.

Droga wiedzie przez dolinę, spokojnie przekraczając kolejne rzeki w bród. Wiatr, który cały czas pcha nas, tylko przyspiesza nasze tempo. Poza wysokimi, górami otaczającymi rzekę, oczywiście towarzyszą nam krowy. Teraz jednak widać zmianę, gdyż w dużej części nie są to już stada mleczne, tylko krowy odchowujące młode. Jesteśmy dla nich taką niespodzianką i tak nas się boją, że praktycznie każda jedna nie dość, że wstaje na nasz widok, to do tego jeszcze ucieka gdzie tylko się da. Jedna krowa z małym cielakiem tak się nas przestraszyła, że galopując wzdłuż ogrodzenia wykonała imponujący skok przez owo ogrodzenie na pastwisko. Dość nie codzienny to widok, nie dość że galopującej krowy, to jeszcze wykonującej takie akrobacje.

Po kilkunastu kilometrach droga zaczyna odchodzić od rzeki i po stromym zboczu wspina się na górę. Z jednej strony stromo, z drugiej już nie takie podjazdy forsowaliśmy, a widok na w oddali po raz kolejny przyćmiewa całe zmęczenie.

Wysokie na ponad 1500 m góry, ciągną się dalej wzdłuż wielkiej płaskiej trawiastej doliny, gdzie nasza droga spokojnie i powoli opada w kierunku południa. Rowery same gnają bez naszej pomocy, a my tylko patrzymy na liczniki, na których stale pokazuje się 30km/h. Dzięki temu możemy spokojnie podziwiać okolicę będącą ostoją spokoju. Bez aut, bez ludzi, tylko my, góry i wielka przestrzeń. Nawet szuter nie psuje nam tej przyjemności, bo spokojnie płyniemy przez niego. Gdzieś daleko za nami, pogoda straszy nas deszczem, jednak uciekamy mu i po pewnym czasie dojeżdżamy do skrętu na nasze pole namiotowe.

Na znaku „2km”, okazują się być tylko informacją o odległości do informacji. Do pola jeszcze kolejne 5. Zmęczenie powoli wychodzi, a na licznikach mamy już prawie 90 kilometrów.

Zaraz za skrętem pojawia się gęsty, inny niż wcześniej spotykany las. Wysokie, porośnięte mchem drzewa z dość skąpą roślinnością poniżej koron, prowadzą nas na wielką polanę, będącą granicą pomiędzy dwoma jeziorami, Mavora North i Mavora South. Nad brzegiem każdego znajduje się kilka miejsc, ze stolikiem, kranem wystającym z ziemi, toaletą w trochę lepszym wydaniu niż nasze sławojki oraz niewielkie paleniska na ogniska.

Spodziewaliśmy się czegoś więcej. W końcu Niemcy mówili, że będzie całe wyposażenie – pytaliśmy się o wodę – no i jest, o toalety – też są. Jak widać w ich rozumieniu „all facilities” znaczy coś zupełnie innego niż dla nas. Cóż, jesteśmy bez gazu, to rozpalimy ognisko i podgrzejemy puszki na nim, oraz podsmażymy kiełbaski. Będziemy żyć.

Mocny wiatr i co chwilę kropiący deszcz lekko krzyżują nasze plany, spokojnego zjedzenia kolacji przy ciepłym ogniu. Do tego kiełbaski okazują się bliżej nie dookreślona masą chyba nawet nie leżącą koło mięsa. Na zimno, smaku brak, na ciepło z ogniska, da się to jakoś zjeść. Puszki, nie podgrzewają się tak szybko jak parówko-kiełbaski. Kiedy razem wszystko się wymiesza i wejdzie do namiotu to w sumie nie smakuje to aż tak bardzo źle.

Pogoda nie pozwala na to by spokojnie zasiąść nad brzegiem jeziora i wpatrywać się w wysokie góry otaczające długie jezioro, zasnute szarymi ciemnymi i ciężkimi chmurami.   Deszcz zaczął teraz już padać na dobre i kilka rozdań Makao pokazuje nam jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Dzisiaj na licznikach znowu mamy blisko 90 kilometrów, a jutro łatwiej nie będzie. Zaraz koło nas stoją dwa kampery. Nikt z nich wczoraj nie wychodził, ale widać było, że telewizor był włączony. Teraz za to miła Pani widzą, iż jemy płatki z jogurtem, wychodząc pyta:

–      Nie chcielibyście wrzątku?

–      Jeżeli była by taka możliwość, to z miłą chęcią. Niestety, ale skończył nam się gaz.

I po chwili, dostajemy nie tylko wrzątek, ale kilka saszetek z rozpuszczalną kawą Mocca, oraz trzy kawałki melona. Mili Państwo zagadują nas, nie wierząc iż dojechaliśmy tutaj aż z Auckland. Za to żeby było ciekawiej, sami lubią jeździć i właśnie zastanawiają się nad podróżą do Europy wschodniej gdzie chcieliby zobaczyć trochę „wsi”. Rozpuszczalna kawa jest jak zbawienie. My od paru tygodni pijemy jak to tutaj nazywają Long Black. A przecież jest jeszcze coś takiego i nie dość, że wyjątkowo smaczne, to jeszcze takie proste. Najbliższy sklep, obowiązkowo zmiana repertuaru kawowego.

Chłodny poranek, spokojnie przechodzi w ciepłe południe, by później postraszyć nas kilka razy deszczem, a nawet i zmoczyć. Szutrowa droga w końcu kończy się po ponad 100 kilometrach i zamienia w czarny, gruboziarnisty asfalt, którym spokojnie i bez problemu dojeżdżamy do Manapouri.


Słowa kluczowe dot. tej treści:
nowa zelandia parostatek, nowa zelandi aparowiec, nowa zelandia queenstown, jezioro Wakatipu, Manapouri

Komentarze

Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.