Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Great Ocean Road 1
Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Great Ocean Road 1
fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski
Pędzimy dalej australijskimi szlakami. Tym razem jednak nasze rowerowe ogumienie szwankuje ale dzięki temu spotykamy się z niesamowitą, australijską życzliwością w miejscu, które na pierwszy rzut oka odstraszało.
Kilkanaście kilometrów za naszym przystankiem przy plaży, dojeżdżamy do Zatoki Wysp. Kolejnego malowniczego miejsca, gdzie rudy pomarańcz skalistych klifów ściera się z morskim błękitem oceanicznych fal. Już nie tak duże, jednak cały czas piękne skaliste wyspy urzekają nas, a migawki aparatów aż grzeją się od częstotliwości otwierania się, za każdym razem by złapać kolejny widok.
Część z wysp została starta i zapadła się, pozostawiając tylko płaskie talerze dokładnie na wysokości lustra oceanu, nad którego krawędziami rozbijając się kolejne popołudniowe fale.
Tutaj też droga na wiele kilometrów odchodzi od wybrzeża, kierując się dalej na zachód w stronę niejakiego miasta Warrnambool, do którego wiedzie przez kwadratowe farmy, dokładnie objeżdżając po kwadracie każdą z nich. Wiatr pcha nas, a liczniki pokazują że w ciągu godziny pokonujemy prawie trzydzieści kilometrów, dokonując tylko skrętów o dziewięćdziesiąt stopni.
Pod sam wieczór docieramy do miasta, gdzie zaraz przy plaży z wysokiego punktu widokowego staramy się znaleźć wieloryby, które często tutaj przybywają. Słony wiatr od morza osiada na naszych zmęczonych twarzach i po dłużej chwili wpatrywania się w daleką wodę, ruszamy na nocleg.
Dokładne 44 dni temu wylądowaliśmy w Auckland na Nowej Zelandii. Kolejne kilometry przybywają na naszym koncie, zbliżając się powoli do okrągłych 3 000. Siedząc przed namiotem pijemy kawę wspominając ostatnie dni, bo czas powoli zaciera się i sami już nie wiemy, jaki jest dzień tygodnia czy miesiąca. Całe stada białych papug kakadu w brzasku zachodzącego słońca lecąc przypominają płynące po niebie białe kwiaty z żółtymi pręcikami, i jazgotliwie debatują między sobą. Gdzieś z pomiędzy drzew wydobywa się chichot Kokabury umilając nam ten wieczór. Mieniące się krwawymi kolorami chmury oblewają całą okolicę swoją poświatą, a my tylko rozprawiamy ile to już wydarzyło się do tej pory na naszej drodze.
Dzisiaj poranek wydaje się być idealnym. Szybko pokonujemy pierwszy odcinek. W mieście w jednym ze sklepów rowerowych zakupiliśmy smary do łańcuchów i dostaliśmy od właściciela płyn, który sam zalepia dziury kiedy w czasie drogi, najedziesz na jakiś ostry przedmiot. Ostatnie kilka dni owocowały w liczne gumy, wymiany i pompowania, a Gosia stawała się rekordzistką. Teraz jak wlaliśmy w jej dętki magicznego płynu, to zapewne nie trzeba będzie tracić czasu na kolejne wymiany dętek. Jednak w mojej tylnej oponie po wczorajszym najechaniu na szkło, zrobiła się duża dziura, która zaczęła powoli pękać. Mająca zaledwie może z dwa milimetry jeszcze wczoraj, dzisiaj już powiększyła się dwukrotnie, a do tego jeszcze zaczęła rozchodzić się w trzech kierunkach jak trójramienna gwiazda na przedzie maski mercedesa.
Opony mają za sobą już ostatnią wyprawę do Peru i powoli są to ostatnie ich kilometry, ale przy naszych mocno obciążonych rowerach, trzeba przełożyć oponę na przód i szukać już nowych. Na pewno nie nadadzą się na outback.
- Adam, coś mi chyba obciera z przodu? – podjeżdżając do mnie, mówi lekko zaniepokojona Gosia – Może to znowu hamulec?
Ani to przód, ani też hamulec. Z tyłu zrobił się wielki balon. Opona tak jak długi balon dla dzieci, z którego klaun robi najróżniejsze zwierzęta, po naciśnięciu w jednym miejscu pęcznieje, tak tutaj napęczniała i wybiła się zarówno w lewą, jak i prawą stronę, obcierając o tylni widelec ramy. I mamy teraz bardzo duży kłopot.
Zapasowych opon nie mamy. Zakładaliśmy, że wymienimy opony, ale chcieliśmy zrobić to dopiero w Adelajdzie. Teraz w środku niczego, prawie 30 kilometrów za Portland. Do tego jeszcze w bocznej drodze, którą specjalnie pojechaliśmy by odciąć się od głównego nurtu pędzących samochodów, stoimy w pełnym słońcu.
Cóż, tak jak i moje opony i te przełożymy. Operacja znana i nie pierwsza, ale moja pompka niestety nie staje na wysokości zadania. Nagrzewa się od ilości kolejnych machnięć, a i tak nie jesteśmy wstanie dopompować do takiego ciśnienia by osiągnąć przynajmniej połowę wymaganego ciśnienia. A nikt kogo zatrzymujemy po drodze nie ma pompek.
Jeden z kierowców wskazuje, że kilkaset metrów dalej jest farma, może tam mają kompresor. I rzeczywiście jest, ale nikogo w otwartej hali nie ma. Wszystko pozostawione, ale jak go podłączyć, zresztą nie wypada. Kilka metrów dalej stoi dom, a przed nim auto. Możliwe że to dom właściciela.
Stojący w cieniu wysokich eukaliptusów dom, przypomina bardziej ruderę. Zakurzone okna, przyschnięta trawa, dookoła walają się najróżniejsze pordzewiałe rzeczy. Stojące przed szopą auto, też dawno nie było używane. Na werandzie kilka foteli, z rozdartą skórą, na których wylegują się psy, od razu podnoszące jazgot, jak tylko wkraczam w zasięg ich wzroku.
- Ciszej, siadajcie! Zostawcie Pana. – krzyczy ze środka mężczyzna. Kiedy tylko kilka razy zawołałem, by zorientować się czy ktoś jest w środku. Zza drzwi z moskitierą wyłania się zwalisty, tęgi i brodaty mężczyzna. Albo jeszcze chwilę temu spał albo oglądał telewizję, bo widać iż wyraźnie wyrwałem go z popołudniowego odpoczynku.
- Dzień dobry! Przepraszam, że przeszkadzam ale mam małą prośbę. Jesteśmy na rowerach i niestety, ale szukamy pompki, bo nasza nie działa. Takiej rowerowej pompki.
- Pompkę rowerową mam. Gdzie stoicie?
- Tutaj zaraz za domem.
Psy, z obronnych zamieniły się w mgnieniu oka w milusińskie, nie odstępując nas na krok. A brodaty mężczyzna po chwili przynosi dużą, nazywaną tutaj „floor pomp”. - A co się stało? – dopytuje się podając mi nasze wybawienie.
- Opona rozeszła się, i do końca nie wiemy dlaczego. Może ze zmęczenia materiału, a może z gorąca. Podkleiliśmy ją i przełożyliśmy na przód, ale o tą moją małą pompką, trudno się pompuje.
- Może chcecie potrzebujecie nowej opony? Mogę zawieźć Was do miasta, tam jest sklep rowerowy.
- Tak wiemy, dziękujemy. Byliśmy już tam i niestety nie mają takich opon jakie nam są potrzebne. – rzeczywiście rano sprawdzaliśmy czy może coś by nam pasowało, ale tylko albo typowo górskie opony, albo szosowe. Do tego ceny też skutecznie zmotywowały nas do poszukania w większym mieście.
- Chodź, jakie macie opony?
- 26 cali.
- Mam coś w szopie. Moje chłopaki jeżdżą, i cały czas coś wymieniają. Coś tam leży, poczekajcie. – dosłownie po kilku minutach wraca z dwoma kołami. Jedno i drugie mocno zdezelowane, w jednym nawet popękane szprychy, ale opony całkiem dobre. Po obejrzeniu jedna nadaje się idealnie, druga ma pęknięcie z boku.
- Ta jest dobra. Idealnie się nadaje.
- Weźcie ją.
- Naprawdę możemy? – z lekkim niedowierzaniem patrzymy się na brodacza i na siebie.
- Wam jest ona teraz bardziej potrzebna niż mi.
I tym oto sposobem rozwiązał się na jakich czas nasz problem. Nie jest to nowa opona, i trochę inny ma bieżnik, ale spokojnie dojedzie do najbliższego większego sklepu w Mt Gampier, gdzie powinny być sklepy i tam zakupimy już nowe ogumienie.
Po raz kolejny ludzie zadziwiają nas. Kiedy tylko potrzebujesz pomocy, zrobią wszystko by Ci pomóc. Zawiozą do miasta, nawet jak im nie po drodze, oddadzą to co Ci akurat potrzebne, by tylko pomóc. To jest niesamowite w tym kraju.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej, siedząc gdzieś na poboczu, odpoczywając i zastanawiając się czy uda nam się dojechać do Nelson, bo i godzina już późna, a droga nie łatwa, czy też po prostu zanocować na jednym z przydrożnych pól namiotowych, zatrzymuje się przy nas samochód z dwójką starszych ludzi. Pierwsze pytanie jakie nam zadają, to czy nie potrzebujemy wody, a następnie dokąd zmierzamy - Zostało wam tylko 16k do Nelson, a tam jest bardzo miły caravan park. – Na licznikach mamy już ponad 80, ale może się uda. Z 16 tak naprawdę zrobiło się 20, a kiedy już docieramy to wszystko jest zamknięte, nawet stacja benzynowa. A ja po drodze w ciągu dnia znowu złapałem gumę. Tym razem dętka po prostu rozeszła się i znowu na tylnie koło było nie dopompowane. Nagle znikąd pojawiają się nasi znajomi. Otwiera się okno samochodu, a siedzący na miejscu pasażera starszy Pan uśmiecha się do nas.
- Dobry macie czas. Może chcecie zimną puszkę? Z cukrem czy bez cukru?
Jakby dokładnie wiedzieli o czym marzyliśmy przez ostatnie kilometry. Zimna puszka z bąbelkami, to jest to co trzymało nas przy życiu na ostatnich kilometrach drogi. Jednak nie spodziewaliśmy się że nasze marzenia spełnią się w taki sposób. – Zapewne jesteście zmęczeni, więc coś dla Was, a camping, jest tutaj zaraz za rogiem. Jeszcze raz gratulujemy i dobrej nocy.
Po raz pierwszy stykamy się z czyś takim. Widać było, że jechali w naszą stronę, tylko zapewne spodziewali się nas jeszcze przed miastem. Ale kto by pomyślał, że po około 2 godzinach od spotkania, specjalnie skierują się w nasza stronę by podarować nam dwie puszki zimnych napoi.
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.