Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Spełnienie marzenia, czyli przepłynięcie Pacyfiku.
Spełnienie marzenia, czyli przepłynięcie Pacyfiku.
fot. * Wojciech Mura
Nazywam sie Wotek Mura, mam 23 lata i postanowiłem spełnić swoje marzenie już teraz! Po co czekać? Artykuł jest z 7 miesięcznej żeglugi przez Pacyfik. Panama - Nowa Zelandia. Po drodze odwiedzając wiele bajecznych miejsc!
Rejs dookoła świata był moim marzeniem od dziecka, aktualnie jestem w trakcie jego realizacji. Po przepłynięciu Pacyfiku ( 9200 mil morskich ) i odwiedzeniu: Panamy, San Blas, Wysp Perłowych, Kostaryki, Wyspy Kokosowej, Galapagos, Markiz, Archipelagu Tuamotu ( atole: Manihi, Ahe, Rangiroa ), Wysp Towarzystwa (Tahiti, Moorea, Huahine, Raiatea, Tahaa, Bora-Bora), Królestwa Tonga i Fiji, jacht Czarny Diament dobił do brzegów Nowej Zelandii. Ostatni odcinek był bardzo trudny, ponieważ zmagaliśmy się z silnym sztormem, dochodzącym do 10 B. Fale jak bloki co jakiś czas załamywały się i z hukiem wpadały na pokład. Przed sterem musiałem być w stu procentach czujny, każdy błąd mógł spowodować porwanie żagla. Na szczęście sprostałem zadaniu. Sztorm zatrzymał nas 2 dni dłużej na oceanie, ponieważ kolejne uderzenie nadeszło 30 mil od lądu. Kraina Kiwi była miejscem, które marzyło mi się od dziecka –niesamowita różnorodność krajobrazów, idealne warunki do nurkowania, surfingu, żeglowania do tego wspaniali ludzie i zielone pagórki, na których wypasa się tysiące owiec.
Znajduję się aktualnie na północnej wyspie, w mieście Whangarei ( 130km od Auckland ). Jacht został tutaj wyciągnięty z wody, gdyż potrzebuje remontu, po siedmiomiesięcznych wojażach na Oceanie Spokojnym. Spędzę tutaj pół roku. Musimy przeczekać sezon huraganów, który do marca panuje na Pacyfiku. Wraz z kuzynem będę poszukiwał pracy, potrzebujemy środków na dalszy etap rejsu oraz będziemy pomagać wujkowi Kpt. Jerzemu Radomskiego w pracach przy jachcie.
Rejs rozpoczął się 17 marca w Panamie, a dokładnie w Portobelo, urokliwej miejscowości nad Morzem Karaibskim. Była to moja pierwsza wizyta na tym legendarnym jachcie, który został wybudowany w 1978r. nie w stoczni lecz w kopalni KWK Moszczenia w Jastrzębiu Zdroju. Postanowiłem wraz z kuzynem prowadzić relację z naszej wyprawy i pokazać młodym ludziom, że każde marzenie jest do spełnienia i nawet bez umiejętności żeglarskich można opłynąć świat. Nasz projekt nazywa się Cousins Sailing Adventure, posiadamy stronę internetową: www.cousinssailingadventure.com oraz konto na facebooku: Cousins Sailing Adventure.
Przylecieliśmy do Panama City z Frankfurtu. Na lotnisku trafiliśmy na mały problem, bowiem nie mieliśmy biletu powrotnego z Panamy. Niemcy nie chcieli wpuścić nas do samolotu. Żądali od nas dowodu, że płyniemy w rejs dookoła świata. Na szczęście udało nam się dotrzeć do Polki, która pracowała na lotnisku i pomogła nam, przedostać się przez niemiecką barierę.
Dnia 29 marca jacht przepłynął przez Kanał Panamski na wody Pacyfiku. Zatrzymaliśmy się w Panama City na 2 tygodnie, ponieważ musieliśmy zaopatrzyć się w żywność, wodę i paliwo, potrzebne na przeprawę przez ocean. Ostatnie dni w Panamie spędziliśmy na bajecznym San Blas, nazywanym małą Polinezją. Pograliśmy tam w piłkę z dzieciakami i nurkowaliśmy przy wraku statku,. Zaliczyliśmy także spanie na hamakach oraz zrywanie kokosów.
Następnie popłynęliśmy na Wyspy Perłowe, które znajdują się 40 mil od Panamy. Udaliśmy się na ekspedycję w głąb rzeki, zanurkowaliśmy na rafie i odwiedziliśmy wioskę, w której przywitało nas mnóstwo dzieci, dla których nasze przypłynięcie było wielkim wydarzeniem.
Po wizycie na Wyspach Perłowych wyruszyliśmy w kierunku Kostaryki, a dokładnie Golfito. Spędziliśmy tam święta wielkanocne, odwiedziliśmy dżungle, wodospady i dokończyliśmy przygotowania na żeglugę przez Pacyfik.
Następnym przystankiem była bezludna Wyspa Kokosowa, które należy do światowego dziedzictwa UNESCO. Jak nas poinformowano, w wodach dookoła wyspy znajduje się 19 gatunków rekinów, w tym wszystkie te, które atakują człowieka. Kolejną ciekawostką jest to, że dawniej piracie schowali tam wielki skarb, którego poszukiwał nawet prezydent Roosevelt. Wyspa urzekła nas swoją dzikością i pięknymi widokami. Porównaliśmy ją do scenerii z filmu „Jurassic Park”.
Po 2 dniach podnieśliśmy kotwice i udaliśmy się na Galapagos. W trakcie żeglugi przekroczyliśmy równik, nie mogło więc się obejść bez chrztu równikowego! U wybrzeży tego archipelagu po raz pierwszy ujrzeliśmy wieloryba, a dokładnie humbaka, który przez kilka minut płynął za naszym jachtem. Im bliżej lądu, tym więcej zwierząt pływało dookoła jachtu m.in. foki, manty czy też rekiny. Zakotwiczyliśmy na wyspie Santa Cruz. Jak się okazało, za dzień na Galapagos trzeba było zapłacić 100 dolarów od osoby. Postanowiliśmy zatem zostać na jedną noc. Nasz dar przekonywania pomógł nam zejść z ceny. Mogliśmy zostać o jeden dzień dłużej. Mimo olbrzymiej ceny, warto było odwiedzić ten, znany na całym świecie archipelag. Zwierzęta mają tam pierwszeństwo. Niebywałym widokiem były wylegujące się na brzegu foki, pelikany i legwany. Udało nam się odwiedzić rezerwat z żółwiami słoniowym, oraz plażę znaną z wielu filmów dokumentalnych, na której raz do roku tysiące nowonarodzonych żółwi walczy o życie. Gady, aby przeżyć, muszą przedostać się do wody. Podczas ich pierwszych kroków, czeka na nich wiele niebezpieczeństw: tj. kraby, ptaki i legwany. Żeby tego było mało, w wodzie, czekają na nich jeszcze foki, delfiny i drapieżne ryby. Galapagos także należą do światowego dziedzictwa UNESCO, obowiązywał zakaz podchodzenia do zwierząt na odległość mniejszą niż 2 metry. Wycieczka kosztowała nas 60 dolarów. Wartym odwiedzenia miejscem był także port, przy którym znajdowała się smażalnia ryb. Koczowało tam mnóstwo pelikanów i fok, które walczyły między sobą o pozostałości po rybach.
Po miło spędzonych czasie na wyspie, stawiliśmy żagle i zaczął się najdłuższy etap przeprawy przez Pacyfik 3500 mil morskich w kierunku Markiz. Zajęło nam to 25 dni, dzięki wiatrom pasatu, które nie opuszczały nas ani na chwilę. Podczas przeprawy udało nam się złapać 5 ryb, w tym 2 duże ( 1,3 metrowe „Wahoo”). Przez prawie miesiąc widzieliśmy tylko jacht, ocean i niebo. Jedynym wyjątkiem było spotkanie katamaranu „Red Hat”.
Dnia 3 Czerwca dopłynęliśmy do górzystych Markiz, a dokładnie wyspy Hiva Oa. Postanowiłem się zważyć, byłem w szoku, przez miesiąc straciłem 7kg! Dieta podczas tak długiej żeglugi była uboga. Przykładowo: na śniadanie była miska płatków z mlekiem, a na obiadokolacje talerz makaronu z mięsem. Gdy tylko znaleźliśmy się w sklepie, nie patrzyliśmy na ceny, braliśmy wszystko co znalazło się w zasięgu wzroku. Nie mogłem napatrzeć się w otaczający mnie ogród. Na drzewach rosły mango, papaje, banany i grejpfruty. Wszystkie owoce na wyciągnięcie ręki. Kolejną rzeczą, która mnie zaskoczyła byli ludzie. Ciężko znaleźć bardziej przyjaznych i uśmiechniętych. Następnego dnia wraz z kuzynem i naszym przyjacielem wybraliśmy się w góry. Wejście nie było łatwe, bowiem zmuszeni byliśmy sami wyznaczać szlak. Idąc prosto przez dżungle, gdzie dodatkowym utrudnieniem były strome wejścia, podczas których nie było miejsca na błędy. W niektórych momentach jedynym punktem zaczepienia były kolczaste łodygi polinezyjskich kaktusów. Udało nam się wejść na szczyt o wysokości ponad 1100metrów, na którym zobaczyliśmy zapierający dech w piersiach, zachód słońca. Niestety, na równiku słońce znika błyskawicznie, bardzo szybko się ściemniło. Musieliśmy więc przenocować na szczycie. Zrobiliśmy szybko szałas i przetrwaliśmy w nim, bardzo wietrzną i chłodną noc. Na drugi dzień postanowiliśmy zejść pozornie łatwiejszą drogą, która prowadziła przez dolinę. Po trzy godzinnej wędrówce zdębieliśmy – koniec trasy, 300 metrowy klif. Taki jest urok prawulkanicznych gór. Musieliśmy ponownie wejść na górę. Bardzo pomogły nam kozie ścieżki, dzięki którym mogliśmy omijać urwiska, których było co nie miara. Absolutnie nie byliśmy przygotowani na tyle godzin w górach, zabrakło nam wody. Przy wilgotności powietrza powyżej 90% i srogim upale, byliśmy tak zdeterminowani, że postanowiliśmy pić wodę z kałuży. Zbawieniem było dla nas drzewo mango. Zjadłem około 40 owoców. Droga powrotna nie była łatwa, nie mogliśmy przedostać się na niższe piętra gór, ponieważ dookoła znajdowały się klify i urwiska. Strome spady w połączeniu z bujną roślinnością były dla nas wielkim niebezpieczeństwem. Godziny mijały i błądziliśmy. Punktem zwrotnym okazały się palmy kokosowe, które zapamiętałem z etapu wejścia. Wiedzieliśmy, że znajdujemy się blisko bezpiecznego zejścia ze stromych gór. Słońce było blisko ku zachodowi, a droga nadal niepewna. Usłyszeliśmy dźwięki w lesie, zaczęliśmy więc krzyczeć, żeby namierzyć źródło. Po kilku minutach zjawił się tubylec, który właśnie ścinał drzewo w pobliżu. Z jego pomocą, bezpiecznie przeszliśmy między urwiskami i znaleźliśmy się na bezpiecznej trasie w kierunku poziomu morza.
Na wyspie Nuku Hiva zrobiłem wraz z kuzynem polinezyjski tatuaż. Markizy słyną z najlepszych tatuaży na świecie. Udało nam się namierzyć najlepszego artystę na wyspie. Efekt końcowy był fantastyczny. Za siedmio godzinną pracę policzył sobie 200 dolarów. Początkowo planowaliśmy zrobienie tatuaży metodą tradycyjną – zębem rekina, jednak nikt tej metody już nie praktykuje. Na wyspie zaprzyjaźniliśmy się z miejscowym bossem Henrym oraz załogami z Filipin, Francji, Anglii i Izraela. Przedostatniego dnia byliśmy świadkami zawodów kajakarskich po których, wieczorem miała miejsce wspaniała impreza. Trzeba przyznać, że Polinezyjczycy mają taniec we krwi! Bardzo gościnny okazał się szef żeglarskiego baru. Obdarował nas świniakiem, bananami oraz workiem pełnym grejpfrutów i jabłek.
Po opuszczeniu Markiz popłynęliśmy na największy archipelag atoli na świecie – Tuamotu. Po pięciu dniach, na horyzoncie, ukazał się atol Manihi. Istny raj na ziemi! Przejrzystość wody około 30 metrów, podwodny świat jak w akwarium, a woda w lagunie przyjmuje każdy odcień niebieskiego. Spędziliśmy tam wspaniały czas pełen atrakcji. Już pierwszego dnia zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi chłopakami, którzy pokazali nam wszystko co najlepsze. Nurkowaliśmy z rekinami, polowaliśmy z kuszy na ryby, pływaliśmy na kanue, robiliśmy ogniska na rajskich plażach i wiele innych. Nurkując pod wodą kilka razy trafiliśmy na murenę, obrzydliwą rybę. Podobno jest bardziej niebezpieczna od rekina. Na atolu obchodziłem swoje 23 urodziny. Przyjaciele z Manihi zrobili mi huczną imprezę. Alkohol na atolu jest bardzo drogi, za jedno piwo trzeba zapłacić 5 dolarów. Wysokoprocentowe trunki są zabronione, ale Polak potrafi. Odwiedziliśmy z Anią sklep i dzięki uśmiechowi przyjaciółki kupiliśmy rum spod lady. Złożyliśmy wizytę także w zamkniętym hotelu z popularnymi bungalow’ami ( wyceniony na 30mln euro) oraz farmę pereł na której poznaliśmy tajniki produkcji pereł i nurkowaliśmy na głębokość 15 metrów. Podczas pobytu na atolu mieliśmy także na jachcie koncert miejscowych muzyków oraz problemy z kotwicą. Wiatr był dość mocny a dno niezbyt pewne. Dla pewności wraz z kuzynem zanurkowaliśmy na głębokość 20 metrów i sprawdziliśmy, czy kotwica prawidłowo leży na dnie. Wypływając mieliśmy eskortę, którą zapewnili nam nasi nowi przyjaciele na swoich kanue. Zostałem także obdarowany przez przyjaciela perłami. W trakcie pobytu postanowiłem nakręcić film, o tym jak chłopaki spędzają czas na atolu, który leży na środku Pacyfiku. Następnie odwiedziliśmy Ahe, głównie polowaliśmy tam na ryby, warunki były idealne. Ostatnim atolem był Rangiroa, drugi co do wielkości atol na świecie.
Po wizycie na „wyspach z zapadniętym środkiem” nadszedł czas na Wyspy Towarzystwa. Na początku postanowiliśmy odwiedzić znaną na całym świecie Tahiti. Wyspa nie przypomina już wyspy z filmu „Bunt na Bounty”. Masę turystów, dyskoteki, salony samochodowe, duże supermarkety i hotele. Spotkaliśmy w naszej marinie naszych przyjaciół Filipin, Anglii i Izraela. Świat jest jednak mały. Razem wybraliśmy się na imprezę, którą jako głodni zabawy żeglarze zdecydowanie zdominowaliśmy. Poznałem tam dziewczynę – Rai Hei, z którą spędziłem resztę dni na Tahiti. Do stolicy Polinezji Francuskiej przyleciał także James, przyjaciel z Manihi. Zrobił nam wielką niespodziankę. Dzięki niemu zwiedziliśmy całe Tahiti oraz byliśmy świadkami zawodów, w których udział wzięło 700 najlepszych zawodników z całego świata. Będąc na Tahiti trafiliśmy także na największe święto w roku, 14 lipca zaczęła się Heiva. Bardzo spodobało mi się na plaży, na której co roku odbywają się wielkie zawody w surfingu organizowane przez firmę Billabong. Patrząc na surferów i surferki bawiących się na falach postanowiłem, że nauczę się tego ekscytującego sportu. W przekonaniu utrwaliło mnie znalezienie kilka dni później porzuconej deski.
Dnia 20 lipca opuściliśmy wyspę i popłynęliśmy na pobliską wyspę – Moorea. Wyspa urzekła mnie stromymi górami, które wyrastały prosto z oceanu. Zwiedziliśmy całą wyspę, nurkowaliśmy na wspaniałej rafie wraz z płaszczkami ( stingray), rekinami , żółwiami i mnóstwem kolorowych ryb. Odwiedziliśmy m.in. zatokę w której dawniej zakotwiczył James Cook i nakręcono klasyk „Bunt na Bounty”. Po Moorei byliśmy na Huahine. Zaprzyjaźniłem się tam z Polinezyjczykiem – Manuatą, który obwiózł mnie i Anie po całej wyspie. Łososiem z puszki karmiliśmy słodkowodne mureny, odwiedziliśmy na motorówce farmę pereł oraz m.in. plantację wanilii, kopry i tradycyjnie wybudowany dom miejscowej artystki. Pod koniec pojechaliśmy na plażę, na której mój przyjaciel buduje family hotel. Przyjaźń Polinezyjczyków jest olbrzymia. Mężczyzna zaproponował mi zostanie na wyspie, na której miałbym pomagać mu w prowadzeniu hotelu. Propozycja była bardzo kusząca. Obiecałem mu pomoc w stworzeniu strony internetowej i dałem słowo, że za kilka lat wrócę na rajską wyspę.
Na Raiatea spędziłem 10 dni, mieszkając w domu od Rai Hei. Jest to przepiękna wyspa leżąca wraz z wyspą Tahaa w tej samej, olbrzymiej lagunie. Wspaniale było po tylu milach w końcu wypocząć w zaciszu z widokiem na lazurową wodę. W tym okresie żyłem spokojnym, polinezyjskim życiem. Długie śniadania, uśmiech od samego rana, wylegiwanie się na plaży i polowanie pod wodą na ryby. Cały czas towarzyszyły nam rytmy polinezyjskiej muzyki, w której gorące dźwięki pochodziły z wyspiarskiej gitary – ukulele i oczywiście reggae. Wieczorami jedliśmy przepyszne kolację m.in.: sashimi (surowy tuńczyk w kokosowo-śmietankowej marynacie), poisson cru (surowa parrot fish w sosie z warzywami) czy też krewetki w sosie czosnkowo-śmietankowym. Zostałem ugoszczony jak w rodzinie. W podzięce postanowiłem pomóc w remoncie, który także różnił się od tego polskiego. Obowiązkowo musiała być muzyka, prace odbywały się bez pośpiechu i nikt nikomu nie patrzył na ręce – będzie jak będzie! Wypłynąłem statkiem „Maupiti Express”. W dzień wyjazdu zostałem obdarowany obrazem namalowanym przez Rai Hei oraz naszyjnikiem wykonanym z perły i przepięknej muszli. Podczas pożegnania w porcie nie powiedziałem -żegnajcie, lecz do zobaczenia. Nie wyobrażam sobie nie wrócić do miejsca, gdzie czułem się najlepiej na świecie.
Bora-Bora była ostatnią wyspą z Society Island. Komercja sięgnęła tam zenitu. Masę turystów z całego świata każdego dnia przypływała specjalnym statkiem z lotniska, które znajdowało się na motu (wysepce) usytuowanym na pierścieniu laguny, otaczającej wyspę. Przyjaciel wujka, Staszek Wiśniewski jest właścicielem jednego motu. Można więc powiedzieć, że Polak ma wyspę na Bora-Bora. Pewnego dnia wybraliśmy się na grilla na motu i zaliczyliśmy wspaniałe nurkowanie w otaczającej go lagunie. Dookoła Bora-Bora można spotkać manty, kilka gatunków rekinów, płaszczki, delfiny, żółwie, popularne błazenki i tysiące innych gatunków ryb.
Żegluga z Bora-Bora na Tonga zajęła nam 18 dni. U wybrzeży Tongatapu zepsuł nam się silnik, ale na szczęście zdążyliśmy awaryjnie zacumować w przemysłowym porcie w Nukualofa. Po dwóch dniach musieliśmy odejść z portu i przenieść się w inne miejsce. Skorzystaliśmy z pomocy łodzi rybackiej, ale w połowie drogi, także ona się zepsuła. Awaryjnie rzuciliśmy kotwice na głębokość 30 metrów. Rafa była w odległości 100 metrów, a dwie jednostki dryfowały przycumowane do siebie. Wezwaliśmy szybko pomoc i po godzinie przypłynęła kolejna łódź, tym razem większa. Za taką usługę zapłaciliśmy 400 tongijskich dolarów. Królestwo jest specyficznym miejscem, w niedziele surowo zabroniona jest praca i sport, a odświętnym strojem dla mężczyzn jest tradycyjna spódnica. Kobiety muszą chodzić w długich sukienkach i zasłaniać swoje ramiona. Bardzo popularnym sportem jest rugby, występują tam także największe na świecie nietoperze, nazywane potocznie „Flying fox”. Na Tonga można kupić bardzo atrakcyjne znaczki pocztowe. Podczas tygodniowej wizyty kilka razy zauważyłem zamieszki na ulicach, w których brało udział około 30 młodych chłopaków. Jak się później dowiedziałem, bijatyki są pomiędzy uczniami różnych szkół. W trakcie potyczek leciały kamienie, deski i nawet buty. Dziwnym widokiem są także stoiska z warzywami i owocami, który znajdują się przy ulicach i otwarte są całą dobę. Wracając z miasta nocą mogliśmy kupić za 2 dolary 10 bananów.
Ostatnim przystankiem przed Nową Zelandią było Fiji. Postanowiliśmy popłynąć do portu w stolicy – Suva. Odwiedziliśmy na wyspie dwie wioski, w których udało nam się zaliczyć ceremonie picia kavy ( roślina używana od tysięcy lat w celach leczniczych, relaksacyjnych i kulturowych. Próbował ją m.in. Jan Paweł ll, Elżbieta ll czy też Hillary Clinton). Po wypiciu kilku skorupek kokosowych z trunkiem mogłem w pełni się zrelaksować i niekonwencjonalnie pomyśleć o przeróżnych rzeczach. Tubylcy byli bardzo przyjaźni, oprowadzili nas po wiosce, przygotowali dla nas obiad i zrywali kokosy wpinając się, bez użycia drabiny, na samą górę palm. Suva jest studenckim miastem z dużą tradycją. Życie nocne było na wysokim poziomie. Jako student z Krakowa muszę przyznać, że Fidżyjczycy potrafią się bawić! Impreza trwała do białego rana, parkiety zagrzane do czerwoności i co najważniejsze - nikt do nikogo nie miał pretensji. One Love!
Siedząc w Nowej Zelandii i patrząc na przygody, które spotkały mnie na Pacyfiku, bez zastanowienia mogę stwierdzić, że warto było zaryzykować i postawić wszystko na jedna kartę. Na początku planowania i organizacji ciężko było zliczyć problemy i bariery, które czekały każdego dnia. Z konieczności byłem zmuszony wziąć urlop dziekański, z czego początkowo rodzice nie byli zadowoleni. Sprawa finansowa było kolejną barierą. Jako student nie byłem w stanie w kilka miesięcy uzbierać tak dłużej kwoty. Postanowiłem więc umieścić mój projekt na polakpotrafi.pl. Środki zebrane na stronie były w stanie pokryć koszt przelotu do Panamy (Na szczęście po tygodniu poszukiwań udało mi się znaleźć o wiele tańszy bilet lotniczy do Panama City ). Kolejnym ruchem było znalezienie sponsorów. Nie jest to łatwe zadanie. Obowiązkowo musiała powstać profesjonalna strona internetowa i oferta sponsorska. Wysłałem także tysiące maili oraz wraz z kuzynem odwiedziliśmy wszystkie firmy w naszej okolicy. Dostaliśmy barterowe wsparcie od firmy Ocean Pro z Wrocławia oraz finansowe od firm Elplast+, Marica i Carbo-Eco z Jastrzębia Zdroju. Środki od sponsorów pomogły nam dotrzeć na Tahiti. Aktualnie poszukujemy nowych sponsorów, dzięki którym moglibyśmy odwiedzić wiele ciekawych miejsc w drugim etapie, czyli przepłynięcie Oceanu Indyjskiego. Wyruszając w rejs dookoła świata, trzeba także pamiętać o takich kosztach jak szczepienia i ubezpieczenie. Jeśli ma ktoś pytania z chęcią odpowiem i doradzę. Można mnie znaleźć na facebooku.
AHOJ!
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.
Świetnie to wszystko zostało opisane. Sam chętnie wybrałbym się na taką wyprawę :)
Kusi mnie wyprawa statkiem, ale jak opisujesz sztorm 10B to wiem że była by to dla mnie męka. Ale gratuluję wyprawy!