Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia - Tasmania. W krainie diabła tasmańskiego.
Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia - Tasmania. W krainie diabła tasmańskiego.
fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski
Nowa Zelandia już za nami. Teraz czas na krainę diabła tasmańskiego. Z tym, że więcej tu węży niż diabłów więc nie taki diabeł straszny jak go malują. Trzymamy się z dala od wysokiej trawy bo tam czai się ssssamo zło.
Chłodna noc dała się we znaki. A jeszcze wczoraj było tak gorąco, nie wspominając o niedzielnym wieczorze, kiedy to rozpływaliśmy się w hostelu. Teraz odzież termiczna, dodatkowy kokon w śpiworze i jakoś można było przetrwać noc. Jednak wszystko to bardzo szybko odchodzi, kiedy przypomni się wczorajszy wieczór. Zachodzące słońce chowające się za górą Wellington, wyłaniającej się zza przesmyku zatoczki nad którą rozstawiliśmy namioty. A do tego wszystkiego jeszcze poranne widoki deszczowego lasu nad którym unosi się uwalniana przez las wilgoć. Schowane za chmurami Słońce jeszcze nie przygrzewa, a delikatna szarawo-niebieska mgła miesza się z zielonymi kępami drzew tak gęstymi, że poza linią kamiennego brzegu nie widać ani skrawka wzgórza przylegającego do zatoki. Stojące w spokojnej zatoce jachty, ustawiły się dziobami pod prąd wylewającej się wraz z ustępującym z zatoki odpływem wody.
Z każdą godziną poranna rosa ustępuje wraz z ogrzewającym ziemię słońcem. Ale w powietrzu cały czas czuć zapach porannego lasu, z charakterystyczną i miłą wonią wszechobecnego tutaj eukaliptusa.
Na poboczu zaczynają pojawiać się pierwsze znaki z małym, czarnym, groźnie szczerzący kły diabłem tasmańskim. Ale tego dopiero znajdujemy w niewielkim parku, będącym jednocześnie izolatką dla chorych osobników. Tutaj właśnie trzymane są osobniki noszące śmiertelną odmianę raka, przenoszoną z pokolenia na pokolenie. By ratować populację, a jednocześnie nie zabijać ich, odizolowano je, a turyści mogą podziwiać tego, chyba najmniejszego diabła, występującego jedynie na tej wyspie.
Niewielkiej postury stwór nie jest tak popularny tutaj jak oposy, czy wallaby. Płochliwy, ale i ciekawski często przebywa w okolicach farm, buszując w stodołach.
Specjalnie dla turystów o wyznaczonych porach, opiekunowie karmią swoich opiekunów, i z jednej jak i drugiej strony jest wyjątkowym wydarzeniem. Oglądający, mogą zobaczyć jak te maluchu, z śmiesznie chodzących stworków, przeradzają się w waleczne mięsożerne potworki, wyrywające sobie mięso, oraz z pełnym poświęceniem szarpiącym każdy kawałek, by jak najwięcej zatrzymać dla siebie.
Kiedy do wybiegu zbliżają się pracownicy, z wiadrem soczystego mięsa, diabły zaczynają piskać, skakać, chodzić na tylnych przykurczonych nóżkach, wręcz prosząc o jedzenie.
W samym parku, można znaleźć jeszcze leniwie wylegujące się w cieniu kangury, kilka sokołów, orła i podobno wombaty, ale tych nam nie udało się znaleźć.
Zaraz obok parku, znajduje się niewielka, ale bardzo urocza fabryka czekolady. Produkowana ręcznie i ręcznie pakowana, ma wiele swoich odmian, smaki też są tutaj zgoła inne od tych znajdujących się na sklepowych pólkach. Urocza, starsza pani na dźwięk gwizdka uruchamianego jak tylko ktoś wejdzie do środka, wychodzi z sali produkcyjnej witając gości. Mogłoby się zdawać, że z początku robi to z niechęcią, a wręcz już jakąś rutyną. Tutaj pokazuje zapakowane już czekolady. Tam prezentuje samą salę produkcyjną znajdującą się za wielką szybą. Tutaj jeszcze niewielkie muzeum będące uzupełnieniem całości, bo eksponaty to nie starocie z liczącej sobie ponad 100 lat fabryki tylko stare żelazne elementy z wielkich tartaków. Były one kiedyś jedną z głównych gałęzi przemysłu tego regionu. Wielkie strzeliste drzewa rosnące na wyspie stały się celem Europejczyków plądrujących każdy kawałek nowego świata.
Z każdą minutą Pani ociepla rozmowę. Opowiada o tym jak produkują czekoladę, zachęca do degustacji każdego rodzaju czekoladowego wyrobu. Naszym celem stała się czekolada jabłkowa. Tak inna, że aż zakupiliśmy jedną tabliczkę i nawet nie obejrzeliśmy się, jak w ciągu dnia cała zniknęła, zanim jeszcze dojechaliśmy do noclegu.
Przed nami jeszcze cały dzień drogi, a z wodą krucho. Na ostatnim noclegu, z którego wyruszyliśmy jeszcze przed 8 rano nie zaopatrzyliśmy się w nią, nawet bidony pozostały puste.
Jest fabryka to i wodę można uzupełnić. A tu mała niespodzianka. Na wyspie, z powodu suszy bardzo trudno jest o wodę i nawet fabryka takowej nie ma. Pani prowadzi nas do pobliskiego domu syna, gdzie w wielkich zielonych zbiornikach stojących dookoła budynku, gromadzona jest deszczówka i woda ze strumyków.
- Właściwie, to nie powinnam Wam dawać tej wody, bo nie wolno. Ale nikt nie zobaczy i kilka kropel możecie wziąć. My ją pijemy to i wam nie zaszkodzi. – rzekła pani i pokazuje nam kranik, z którego nabieramy wody tylko do bidonów. – A dokąd teraz jedziecie?
- Na północ, wzdłuż wschodniego wybrzeża.
- O to będziecie przejeżdżać koło mojego domu, stoi zaraz przy drodze, jak się zjeżdża do Devil Kitchen.
- A właśnie chciałam zapytać jak to tutaj jest z wężami i pająkami?
- Oj, uważajcie na nie. Jest ich tu bardzo dużo. Szczególnie węży. Sama się ich boję. Bo pająków to nie, je można łatwo zabić. A węża jak spotkasz, to lepiej nie wchodź mu w drogę.
- A co należy zrobić, jak się spotka węża?
- Najlepiej zejść mu z drogi. One też same uciekają, wystarczy patykiem uderzać w ziemię i krzaki. Ale jak już stanie Ci na drodze, jak już podniesie głowę, bój się i nie rób gwałtownych ruchów.
- Ale jak daleko trzeba być od niego? I co trzeba robić?
- Jak jesteś od niego metr, to uciekaj. Jak dalej, to powoli wycofaj się i nie rób niczego co by mogło go zdenerwować. Tutaj, na tej ścieżce, jak spotkasz 5 węży, to normalne. Ja ostatnio za każdym razem spotykam po 6. Uważajcie, i nie chodźcie po wysokiej trawie. One też boją się ludzi. Poza tym nieczęsto podchodzą do budynków.
Trzeba ruszać dalej, a jak się za dużo myśli o niebezpiecznych stworach, to jedyne o co nam przychodzi do głowy, to szukanie noclegów, gdzieś blisko ludzi i z dala od wysokiej trawy.
Dzień powoli dobiega końca, na licznikach mamy prawie 80km, a w mieście gdzie mieliśmy uzupełnić zapasy zamknięty sklep. Stacja benzynowa też nie czynna. Słońce powoli zaczyna schodzić niżej, a my nadal nie wiemy gdzie dziś będziemy nocować.
Na mapie widnieje mały znaczek winnicy. Może tam uda się znaleźć kawałek trawy, a przy okazji i skosztujemy tutejszych winiarskich wyrobów. I małe rozczarowanie pojawia się bardzo szybko. Właściciel, na wstępie odmawia nam miejsca i kieruje gdzieś daleko w las.
Z szutrowej drogi rozciąga się piękny widok na zatokę, co jednak nie pociesza nas zbytnio. Przed nami ogrodzone farmy, robi się coraz zimniej, perspektywa nocowania gdzieś w lesie z potencjalnie czyhającymi na nas wężami motywuje nas do ostrego podjazdu do domu na wzgórzu. Dookoła tylko łąki, kilka budynków ze sprzętem ale może uda się wygospodarować kilka kwadratowych metrów na dwa namioty.
Asfaltowy podjazd skręcił w prawo na posesję. Na prawo piękny, kwiecisty ogród, a na lewo, na lekkim podniesieniu idealne płaskie miejsce na postawienie naszego obozu. Przed domem stoi samochód, to i w środku winien ktoś być.
Wychodzi do nas straszy pan. Widać, iż oderwaliśmy go zapewne od oglądania telewizji. Na bosaka, w przybrudzonej koszulki, uśmiecha się i bez żadnego problemu godzi na to byśmy zanocowali. A nawet w momencie kiedy zaczynamy podnosić rowery z trawnika, proponuje nam skorzystanie z prysznica.
- Chodźcie, pokażę Wam gdzie jest – zachęca nas i prowadzi na tyłu garażu. – Tutaj jest prysznic i toaleta. Teraz nikt z tego nie korzysta. Czasem tylko ktoś wpadnie. Spokojnie możecie się wykąpać.
Za garażem znajduje się wielki pokój a na jego środku stoi stół bilardowy. W rogu, zaraz przy wejściu niewielki bar z telewizorem i radiem. Za niewielką ścianą łóżko i blat ze stojącymi kubkami. Zaraz obok prysznic i toaleta w oddzielonej niewielkiej pakamerze, pięknie wykończonej z wielkim lustrem sprawiającym wrażenie, iż pomieszczenie jest o wiele większe.
Mija chwila i nasze rzeczy znajdują się w środku. Co prawda łóżko zostawiamy, ale na podłodze można też się wyspać, a przynajmniej nie trzeba rozstawiać i składać namiotu. A i przy barze, z gorącą kawą można spokojnie posiedzieć.
Jak się dopiero wieczorem okazało nasz gospodarz to wielokrotny mistrz sportów motorowych. Półki aż uginały się od nagród zdobywanych przez lata 70te i 80te. Sam gospodarz, cichy i spokojny gdzieś zaszył się w swoim domu pozostawiając nas w domku dla gości.
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.