Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia - Tasmania. Równoleżnik 42S
Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia - Tasmania. Równoleżnik 42S
fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski
Dziś trafiamy na Tasmanii w dwa miejsca zupełnie sobie przeciwstawne. Przynajmniej nam się tak zdawało. Jedno z morskimi przysmakami, drugie przypominające o tragedii morskich ssaków.
Zjeżdżając z głównej drogi, do końca nie wiemy co nas czeka. Szuter ciągnie się przed nami i kładzie na kolejnych wzgórzach i pagórkach. Na prawo od drogi widać tylko migoczące refleksy pofalowanego wiatrem morza. Z czasem jednak i morze ginie gdzieś za drzewami tworzącymi nad drogą bujny zielony żywopłot, zdający się sięgać czasem dwudziestu metrów. Zbity, bujny tylko kilka metrów nad drogą, odsłania strzeliste pnie eukaliptusowych drzew.
Dawno już nie jechaliśmy taką drogą. Poranna wilgoć zdążyła już odparować, a pył spod ciężkich górskich kół wzbija się i osiada na sakwach. Rzadko też ktoś nas mija. A jak już mija to albo trąbi albo zatrzymuje się i z otwartego okna krzyczy starając się nas zmotywować do dalszej drogi lub gratuluje odwagi. W zasadzie nie wiemy dlaczego, bo sama droga jakoś straszna nie jest. Nawet podjazdy da się spokojnie forsować.
Gdzieś daleko za ostatnimi farmami, głęboko w lesie pokazał się mały zjazd ze stolikami, wiatą i miejscem do gotowania. Jest nawet i bieżąca woda. Dzisiaj to miejsce gdzie można udać się na spacer w głąb, jak się okazuje 200 letniego lasu. A kiedyś było to miejsce gdzie wycinano wielkie drzewa, które następnie transportowano niewielką kolejką na wybrzeże. Dokładnie tą samą, której stare elementy widzieliśmy w fabryce czekolady. Zachował się też stary pień, wznoszący się na dobre trzy metry w górę, a którego obwód to nawet i trudno oceni, bo ze cztery osoby musiałby go obejmować swoimi ramionami.
Leżąc na ławce, po skonsumowaniu kilku kanapek i wypiciu przedpołudniowej kawy, pierwsze co zauważamy to tętniący życiem las. Co rusz ptak zagwiżdże, to przeleci obok chowając się, wydawałoby się w niedostępnych i niemożliwych do przejścia krzakach. A to inna kępa liści zostanie poruszana przez kolejnego małego latającego jak strzała tubylca. Do tego wszystkiego zapach. Zapach eukaliptusowego lasu. Jest tak intensywny, że nie sposób nie zwrócić na niego uwagi. Każdy jeden wdech to partia wdzierającej się tak charakterystycznej woni, którą się delektujemy i staramy złapać jej jak najwięcej wypełniając płuca po same brzegi. Aż nie chce się ruszać i jechać dalej. Można tu zostać i delektować się tym deszczowym buszem.
I chyba powinniśmy tam byli zostać. Droga z niewinnej, czasem tylko pagórkowatej, zamieniła się w paskudny, wyłożony wielkimi kamieniami podjazd. Żar leje się z nieba, a tutaj taka męka. Żeby było ciekawiej to mogliśmy kilka kilometrów wcześniej skręcić nad brzeg morza. Jednak kiedy i na mapie i w przewodniku Lonely Planet zaznaczony jest wspaniały, zapierający dech w piersiach widok na wyspę Maria, to koniecznie trzeba tam jechać. Przecież nie można ominąć tak zachwalanej atrakcji.
I proszę, dojechaliśmy do rozjazdu, gdzie na tabliczce zaraz przy stromym podjeździe widnieje napis – Lookout 2km. Jeszcze dwa kilometry w bok pod górę, to już za dużo jak dla nas. Stąd też ładny widok, a i tak w południowym ostrym słońcu wyspa rozmywa się i na horyzoncie widać tylko wielki, ciemny, postrzępiony, szarawo-zielony kontur wyspy. Jedynym pocieszeniem tego, iż pojechaliśmy tą drogą, a nie skręciliśmy na wybrzeże, jest to że jeszcze przed podjazdem na drodze siedział przyczajony mały kangur. Z początku, nie widział nas. Kiedy jednak zbliżyliśmy się, spojrzał się na nas i zniknął w przydrożnych krzakach.
Zjazd z wzniesienia do Orford jest chyba jeszcze gorszy. Stromy, z wielkimi kamieniami i od razu przypomina nam się nasza przeprawa przed Nelson o której chcieliśmy zapomnieć.
Na szczęście w Orford lądujemy na plaży leżącej nad niewielką zatoczką. Zbliża się pora obiadu ale my jedyne o czym marzymy to odstawić rowery i położyć się na ciepłym jasnym piasku. Zapomnieć o ostatnich kilometrach i nabrać sił na kolejne.
Na szczęście teraz jedziemy po równym asfalcie do Little Swanport. Tam gdzieś znajdziemy nocleg w zatoce. Jakaż to odmiana tak jechać bez wielkich podjazdów, bez szutru, z wiatrem w plecy. Sama rozkosz.
Little Swanport, a dokładniej sama zatoka okazuje się być wielkim rozlewiskiem, gdzie trudno cokolwiek znaleźć. Kilka kilometrów dalej jest niewielka mieścina bardziej nad morzem. Może tam znajdziemy coś u miejscowych.
Droga odchodzi od głównego asfaltu, lekko się wznosi by po chwili już szutrem opaść w stronę morza. Dookoła farmy i dacze. Gdzieś po lewej wielka plantacja oliwek, dalej droga biegnąc nad brzeg. A tam skarpa, wysoka trawa, kilka drzew, niewielkie ruiny, wiatr urywający głowę.
- Dobry wieczór – zaczynamy, po tym jak wtargnęliśmy na czyjąś posesję położoną kilkanaście metrów od samej skarpy. – Szukamy miejsca do postawienia dwóch namiotów i czy byłaby taka możliwość by postawić je u Pani.
- Niestety nie. Nie mamy tutaj żądnego zaplecza. Ale ludzie zwykle stawiają namioty zaraz nad rzeką, przy rampie dla motorówek. To jest zaraz tutaj, za zakrętem. – odpowiedziała starsza Pani, która wyraźnie oderwaliśmy od jakiejś czynności, a która za bardzo nie ma ochoty na nieznajomych gości.
Właściciel posesji obok, gdzie jest gaj oliwny też nas tam kieruje. I zdaje się, że nie ma co tutaj liczyć na nocleg na czyjejś posesji. Trzeba rozstawiać się, byle nie w wysokiej trawie. Do rampy dla motorówek też nie chcemy jechać, a zaraz nad skarpą, przy ruinach dawnej fabryki soli jest kawałek płaskiego terenu z przystrzyżoną trawą. Nie ma się zastanawiać. Stawiamy namioty.
Wiatr i fale przygrywają nam do obiadokolacji, a rozciągający się stąd piękny widok na drugą stronę zatoki i Freycinet National Park w pełni rekompensuje dzisiejsze zmagania.
Następnego dnia pogoda wyraźnie nas chce sprawdzić. Jeszcze kilka dni temu były tutaj upały, a teraz nie dość, że z południa wieje silny zimny wiatr to szare ciężki chmury zasnuwają całe niebo. Co sprawia, że siedząc na plaży jedyne na co masz ochotę to schować się gdzieś w małej kawiarence, a takich tu też na drodze nie ma. Dopiero za Swansea, zaraz przy drodze niewielki kierunkowskaz – WineYard. A niech tam, trochę przyjemności należy zakosztować.
Na niewielkim pagórku stoi biały dom. Weranda, kilka ławek na niej, a w środku bar, sofy i widok na staw za którym rozciągają się idealnie równo posadzone krzaki winogron.
Widok ten dopełnia różowy Milton Pinot. Schłodzony, aromatyczny, w delikatnym kieliszku z charakterystycznym emblematem, gdzie duże M przekreślone jest cienką linią symbolizującą właśnie 42 południk, na którym znajduje się winnica.
Pudła, pudełka, całe blaty zastawione pełnymi butelkami przygotowanymi albo do wysyłki albo do spożycia, przez co chwile odwiedzających miejsce koneserów, testujących każdy jeden rodzaj. I czego więcej chcieć od życia.? Mała winnica, zaraz obok rozlewnia, stojąca niedaleko baru maszyna do nalepiania naklejek na butelki w zupełności wystarczają by spokojnie żyć i to w jakich okolicznościach przyrody.
Deszcz i burza jakie przeszły zaraz przed zakrętem do zatoki Wineglass nieomal spowodowały, że chcieliśmy już zrezygnować z jechania do parku, bo w końcu co to za przyjemność oglądania zatoki w deszczu. Na szczęście twarda decyzja, iż ryzykujemy i w nagrodę, kilka chwil później nie dość, że wyszło słońce to jeszcze siedzimy na farmie, gdzie serwują owoce morza. Co tylko możesz sobie zamarzyć. Małże, krewetki, ośmiornice, wędzony łosoś, ostrygi na najróżniejsze sposoby podawane na niewielkich plastikowych talerzach, w muszlach, muszelkach, na zimno, na ciepło, z serem Bree, i świeżą bułką. Są jak nagroda za dobrą decyzje i są też przedsmakiem tego co nas ma czekać. A przynajmniej na to właśnie liczymy.
Z samego rana, zwijamy się i zostawiając rowery z bagażami na specjalnym parkingu właśnie dla rowerów, ruszamy niewielką ścieżką pod górę w stronę Wineglass Bay. Żadnych strażników i tylko niewielkie kangury wallaby czatują zaraz obok nas, by skorzystać z okazji i dostać coś od turysty, a może ktoś coś zostawi i wtedy będzie można skorzystać z okazji.
Na każdym rogu jednak są tabliczki, gdzie widnieje wielki napis, by nie dokarmiać dzikich zwierząt pozostawiając je nadal dzikimi. My niestety, w nocy dokarmiliśmy jednego z oposów, który buszował w jednej z torebek leżących pod tropikiem mojego namiotu. Prócz torebek z kawą nie zauważyłem, że są tam jeszcze daktyle. Mały łasuch idealnie je zwęszył i nad ranem wkradł się i opędzlował całą otwartą torebkę. Czaił się już od wieczora, kiedy to schowaliśmy się w namiotach przed wiatrem. I wpierw wdrapał się na drewnianą poręcz do której były przyczepione rowery. Na poręczy stały nasze menażki i wisiały śmieci. Wtedy jednak odgoniliśmy go, ale mocno wiejący wiatr spowodował, że nie dało się już usłyszeć kiedy zakradł się pod tropik. Nawet przewrócił stojący tam palnik, ale byłem święcie przekonany, że to właśnie wiatr był autorem tego hałasu i niestety małe słodkości zasiliły już nie nasze baterie.
Jedziemy dalej. Ścieżka z niezliczoną ilością schodków pnie się do góry, a po jej bokach leżą porozrzucane wielkie głazy. Całość krajobrazu wygląda jak wielki plac zabaw dla wielkich kamiennych stworów niczym z Niekończącej się opowieści. Porozrzucane, kamienne, czerwono rudawe klocki leża to tu to tam, bez większego ładu i składu. Tworzą piękne formy, z których wyrastają gdzie nie gdzie niewielkie kępy trawy, krzewów czy też pałeczki małych mogłoby się wydawać drzew.
Po około 20 minutach dochodzimy do niewielkiego skrzyżowania ścieżek. Taras widokowy w lewo, do zatoki w prawo. Do tarasu minut dwie, nad zatokę w dwie strony półtorej godziny. Pogoda nadal nas nie rozpieszcza i nie wiadomo czy warto schodzić w dół. Dlatego skręcamy najpierw w lewo.
Błękitna zatoka w kształcie półksiężyca, z białą krawędzią oddzielającą błękit od zieleni, a całość otoczona pagórkami. Gdzieś daleko widać niewielkie małe punkciki ludzi, zmierzających w drugi koniec zatoki, która rzeczywiście wygląda jak kieliszek wina. Jednak co by nie powiedzieć ani ono czerwone, ani białe. Nazwa wzięła się jednak z zupełnie innej historii.
Płytka zatoka, była idealnym miejsce, gdzie zaganiano wieloryby. Otoczone z trzech stron brzegami zatoki, mając za sobą wielorybników nie były wstanie uciec. I tutaj kończyły swój żywot, kiedy dziesiątki harpunów wbijały się ich wielkie, masywne ciała, barwiąc wodę w zatoce na czerwono. Czerwień wody i biała krawędź plaży sprawiały, że całość rzeczywiście przypominała kieliszek czerwonego wina.
Wejście tutaj zajęło nam mniej niż było na drogowskazie, a godzina jeszcze młoda, to może jednak zejdziemy na plażę? Po dłużącej się drodze, dochodzimy do szumiącego kielicha.
Największą atrakcją dla wszystkich jest mały, siedzący dokładnie przy wyjściu ścieżki, kangur. Każdy obowiązkowo robi sobie z nim zdjęcie, a ten pozuje do każdego z nich, oczywiście czekając na słodką zapłatę.
Fale z jednej strony rozbijają się o piaszczysty brzeg, zalewając sporą jego część, a z drugiej o postrzępione brązowe skały. Skała ma na całej swojej długości grubą na około metr, pomarańczową kreską. Mogłoby się zdawać, że to pozostałość po dawnych dniach wielorybników. Ślad dawnych czasów.
Małe kangury towarzyszą nam cały czas. Kilka kilometrów na północ od Wineglass Bay, leży Friendly bay, gdzie znajdujemy wyśmienite miejsce na obiad. Stawiamy rowery na plaży, i zasiadamy w zacisznym miejscu, rozkoszując się zarówno ciepłym słońcem i widokiem. Nieliczni tu docierają, omijają ten kawałek parku narodowego. Małe wallaby, zaraz po tym jak tylko otworzyliśmy sakwy pojawiają się znienacka i podjadając małe, soczyste listki plażowych krzewów czekają, aż coś dostaną. A figa z makiem!
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.