Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Pożegnanie z Nową Zelandią
Pożegnanie z Nową Zelandią
Koniec wyprawy jaskiniowej fot. * Luca, AW, miko
Wyprawa nurkowo jaskiniowa do Nowej Zelandii dobiegła końca. Sprzęt spakowany, my również. Udajemy się na lotnisko i lecimy do Polski, do domu.
Taaaak. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Choć właściwie jeszcze się nie skończyło.
Po wizycie na wulkanach musieliśmy się przemieścić koniec końców do Auckland, żeby wysłać z powrotem do Polski nasze nurkowe cargo i pozamykać kilka tematów.
Ale najpierw przejechaliśmy jeszcze obok największego jeziora w Nowej Zelandii - Taupo (będącego de facto wygasłym wulkanem wypełnionym wodą), a później obejrzeliśmy położony niedaleko miejscowości Taupo wodospad - Huka Falls. Wyrzeźbionym przez uchodzącą z jeziora wodę skalnym korytem pędzą z hukiem niezliczone metry sześcienne wody, a sam wodospad widoczny na zdjęciu poniżej ma ogromną wydajność - w minutę mógłby napełnić pięć basenów olimpijskich! To podobno najczęściej odwiedzana atrakcja turystyczna w NZ.
Do domu Phill'a w Beachlands dotarliśmy późnym wieczorem, zahaczywszy jeszcze o półwysep Coromandel, a rano następnego dnia zaczęliśmy szukać po całym Auckland kartonów, folii stretch i innych akcesoriów potrzebnych do spakowania sprzętu nurkowego. Zszedł nam na to niemal cały dzień. Ale za to w czwartek udało nam się rano przesyłkę nadać, trafiła na wózek widłowy i zniknęła w magazynie. Mam nadzieję, że ją jeszcze kiedyś zobaczymy...
Chwilę po rozstaniu z naszą paczką oddajemy do wypożyczalni samochód, służącą nam wiernie Toyotę, niestety wiąże się to z koniecznością zapłacenia za uszkodzone miesiąc wcześniej światło i zderzak.
Skonstatowaliśmy przy okazji, że razem przejechaliśmy w Nowej Zelandii blisko 6.000 kilometrów.
A w wypożyczalni czekał już na nas niezawodny Phill, który zawiózł nas na szczyt jednego z kilku wulkanów, które można zobaczyć w Auckland - Mt Eden. Będąc całkowicie szczerym - widoki na miasto znacznie lepsze niż ze Sky Tower, a wjazd na wulkan całkowicie za free.
Krater wulkanu Mt Eden. W tle biurowce przy porcie oraz Sky Tower.
Po wycieczce na wulkan udajemy się do portu, żeby napić się pożegnalnej kawy. Później poszwendaliśmy się jeszcze po sklepach z pamiątkami, żeby puścić jeszcze więcej pieniędzy na prezenty. A na zakończenie odwiedziliśmy Paul'a Rowe'a, członka Auckland Speleo Group, którego miałem okazję gościć w Polsce kilka lat temu. Luca pogadała sobie z jego żoną, Polką zresztą, Mikołaj bawił się z ich synem (potem do zabawy dołączyłem i ja), Phill porozmawiał z Paul'em. Było miło.
W czwartek bardzo późnym wieczorem zjadamy ostatnią w NZ kolację, popijając wyśmienitym białym winem.
W międzyczasie wymknąłem się jescze na nieznaną mi wcześniej plażę w Beachlands. Była pełnia, w dali mrugały światełka Auckland, piaszczysta plaża była rozświetlona księżycowym blaskiem, woda spokojna - pełna magia. Przynajmniej do czasu, gdy nie wszedłem do wody. Moje stopy zostały pogryzione przez jakieś pijawkopodobne stwory (pytałem o to później Phill'a - nigdy o takowych stworzeniach nie słyszał). Tym niemniej romantyczny nastrój wieczora diabli wzięli.
A w piątek rano, jak zwykle spóźnieni, trafiamy na lotnisko. I zaczyna się młyn z bagażami - wszyscy jesteśmy przeważeni, Luca i Miko dość mocno. Płacę z bólem za swoje nadmiarowe trzy kilogramy, Luca z Mikołajem wyrzucają zaś część garderoby i sprzętu jaskiniowego, ostatecznie udaje się im nadać bagaż. Przed odprawą imigracyjną kolejna niespodzianka - ważenie bagażu podręcznego. Luca wyrzuca kolejne pozycje, Miko zaś zgrabnie wymyka się kontroli. Ostatecznie trafiamy do naszej bramki w momencie rozpoczęcia boardingu. Chudsi o kilka kilogramów rzeczy, bądź o kilkaset złotych, bądź i jedno, i drugie.
Nowa Zelandia znika w dali, odprowadzana smutnym wzrokiem, pod poczciwym Jumbo Jetem przesuwa się Nowa Kaledonia, Papua Nowa Gwinea, potem jakieś wysepki, Japonia... I tak trafiamy do Seulu.
Fragment Nowej Kaledonii z przepiękną rafą - fajnie byłoby tu kiedyś zanurkować!
Mamy zarezerwowany pokój w hotelu, więc wystarczy zamówić tylko transport. Zostawiamy rzeczy w pokoju i idziemy "w miasto", czy raczej w osiedle, kotwiczymy w jednej z bardzo licznych lokalnych knajpek i próbujemy lokalnych specjalności oraz także lokalnego piwa. Mikołajowi taka dieta nie posłużyła. Jutro rano pobudka, śniadanie i wracamy na lotnisko. A potem czas bardzo zwolni, będziemy bowiem lecieć na zachód. Więc mimo, że czeka nas jeszcze jedenaście godzin lotu do Pragi, przesiadka i znowu przeszło godzina w samolocie, w rzeczywistości czas zmieni się tylko o osiem godzin.
Czas lulu.
P.S. Jak na razie nikt z nas nie odważył się skorzystać z licznych funkcji tutejszej wysoce skomputeryzowanej toalety :))
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.