Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Z lotu ptaka nad White Island
Z lotu ptaka nad White Island
fot. * Agnieszka Prucia
Zanim ruszamy w podróż… długo się do niej przygotowujemy. Oprócz tak przyjemnej kwestii jak: planowanie trasy, czytanie przewodników i przeglądanie przydatnych stron w Internecie, trzeba poczynić pewne oszczędności w codziennym życiu, by zgromadzić fundusze na wyjazd… W zależności od kierunku wyrzeczeń trzeba mniej lub więcej. A co jeśli było ich sporo i wydawało się, że ten „majątek” zapewni nam dostęp do wszelkich atrakcji a jest inaczej?
Padamy na karimaty, nieprzytomni ze zmęczenia, przeżywając kolejny atak frustracji finansowej. Lot na White Island oraz „zwiedzanie” kosztują prawie tysiąc dolarów od osoby.
Moje morale pikuje w dół. Chce mi się płakać. Zaczynam się czuć, jakbym miała jeździć tylko autem i nic ponad to. Jestem zła, smutna, rozżalona i poirytowana.
Mum nie traci zimnej krwi i proponuje, byśmy zrobili listę rzeczy, na które nie może nam zabraknąć pieniędzy. Określamy priorytety. Na liście jest White Island, ale bez lotu helikopterem, trzydniowa wycieczka po Tongariro National Park, Rotorua i skok na spadochronie nad jeziorem Wanaka. Dobre i to. Jeśli przeżyjemy skok, zapomnimy o tym, co musieliśmy wykreślić z listy. Nasz apetyt na wszelkie atrakcje tutaj jest ogromny i ciężko jest z czegokolwiek rezygnować. Rozważamy- przez sekundę- nawet wzięcie kredytu, zaciągnięcie długów na długi czas, byle przeżyć to wszystko.
Miny zupełnie nam zrzedły, gdy dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej, ile kosztuje czterodniowa wyprawa z przewodnikiem po Tongariro. Widokowy lot nad White Island? Niewiele taniej. Wróciliśmy zrezygnowani do Whakatane.
Pomimo pesymizmu i napiętego budżetu, po chwili narad, decydujemy się jednak na trochę krótszy i tańszy lot widokowy za mimo wszystko astronomiczną kwotę siedmiuset dolarów!!! Udaje nam się uzyskać dziesięć procent rabatu na niebagatelną dla nas kwotę. Prawdopodobnie, zjawiając się późnym popołudniem, na oddalonym od centrum małym lotnisku wyglądaliśmy na tyle nierealnie, że rabat nam się niejako „należał”. Pan w recepcji nie starał się ukryć swojego zdziwienia, poza tym jak się później okazało, firma ta dopiero rozpoczynała swoją działalność, a w związku z późną porą, raczej nie liczyli na żaden lot. A tu nagle, jak spod ziemi, wyskakuje im para turystów z odległej Polski, spragnionych przygody i wspaniałych widoków.
Czujemy mieszankę ekscytacji, ale też rodzaj niepokoju spowodowanego tak horrendalnym wydatkiem. Ja dodatkowo mam spore obawy, czy to bezpieczne latać samolotem wielkości dużego auta osobowego. No nic, klamka zapadła. Zważono nas, otrzymujemy kapoki — co mnie zaniepokoiło — ale okazało się, że taki jest wymóg proceduralny w przypadku długiego lotu nad wodą. Pilot na naszą prośbę zaczyna do nas mówić przysłowiowymi dużymi, drukowanymi literami, dzięki czemu zaczynamy go w ogóle rozumieć. Pokazuje nam trasę i prowadzi do samolotu, choć należałoby napisać — samolociku. Przez następne dwie godziny, pomimo że opłata obejmowała półtorej, nasz uroczy przewodnik robi wszystko, co w jego mocy, byśmy tych dwóch godzin nigdy nie zapomnieli. To, że dbał o nasz komfort, że był miły i opowiadał mnóstwo historyjek, było niejako naturalne. Tego oczekiwaliśmy. Ale to, że pokaże nam tyle piękna, z takim zaangażowaniem, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Bardzo zależało mu na tym, by nam się podobało i by pokazać nam perspektywy doskonałe do zdjęć. Robił to z serca i to było czuć.
A krajobrazy? No cóż. To było doskonale zainwestowane siedemset dolarów. Po tym, jak wysiedliśmy z samolotu, oboje mieliśmy poczucie, że tak naprawdę obserwując ten kraj z góry, można dostrzec jego majestat, piękno, różnorodność i że nigdy nic nie zastąpi takiej podroży. Nawet wędrówka po tych terenach nie dostarczyłaby nam tylu wrażeń, i co najważniejsze całościowego oglądu przestrzeni.
Fosforyzująca zieleń cieczy, która wypełniała krater wulkanu White Island, dymiące złoża złocistej siarki, turkus wód przy brzegu, przejrzystość na wiele metrów w głąb. Skaczące radośnie delfiny, rozerwany Mt Tarawera Crater w otoczeniu największego lasu, któremu nie przeszkadzają towarzyszące pola i pagórki. Granat i turkus jezior, krowy niczym punkciki gęsto znaczące pola. Nie da się chyba opisać tego wszystkiego.
Eh, zrozumieliśmy w jednej chwili Yanna Arthusa Bertranda i jego miłość do fotografowania ziemi z nieba.
Nie możemy jedynie odżałować, że zabraliśmy tylko jeden film slajdowy do pożyczonego przez Gosię i Apolla aparatu.
To było magiczne przeżycie.
Więcej na temat naszej przygody w Nowej Zelandii a także w Skandynawii, Szkocji, Hiszpanii, Danii, Holandii i na Maderze można przeczytać w naszej książce "Podróże małe i duże" ( osoby zainteresowane zakupem książki prosimy o kontakt pod adresem email: [email protected]).
Zapraszamy też na nasz fejsbukowy profil- każde kliknięcie Lubię to, motywuje nas do dalszej aktywności www.facebook.com/pages/Podróże Małe i Duże
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.