Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Wąskie Gardło...

Wąskie Gardło...

Nowa Zelandia zdjęcie: Wąskie Gardło...

fot. * Agnieszka Prucia

Jeśli ktoś boi się latać samolotem (czyli tak jak my), to mamy złą wiadomość…podróż morska również gwarantuje wysoki skok adrenaliny oraz szybki rachunek sumienia, w obliczu… potencjalnego zatonięcia promu. Przeżyliśmy- ledwo, ledwo- pokonując cieśninę między Wyspą Północną a Południową…

 Za nami koszmarna noc. Wichura próbowała wyrwać wszystkie śledzie przytrzymujące namiot lub wyśliznąć ze śledzi linki, utrzymujące go na miejscu. Gdy koło pierwszej w nocy sięgnęłam po telefon komórkowy, z futerału wylałam sporą ilość wody. W świetle latarki, okazało się że woda jest w namiocie, pod moją karimatą. Dalsze dochodzenie obnażyło kolejne fatalne fakty. Wiatr zerwał tropik wejściowy, kładąc go na sypialni. Na przedzie namiotu zebrały się obfite sadzawki, które skutecznie podmywały całą konstrukcję. Na domiar złego lało jak jasna cholera, a napór wiatru wzbudzał nasz niepokój. Drzewo, którego gałęzie wisiały nad naszym samochodem, wydawało tak groźne odgłosy, że obawiając się o nasz pojazd, musieliśmy go zaparkować  w innym miejscu.

Wytarliśmy koszulką wodę, zmieniliśmy ułożenie w namiocie, umocniliśmy śledzie i nie licząc na wiele, poszliśmy spać dalej. Pobudka o szóstej rano. Ekspresowe składanie namiotu stojącego w wielkiej kałuży wody. Szybkie śniadanie i pędzimy na prom. Wjeżdżamy w niewłaściwą drogę. W związku z tym, że w Wellington większość jest jednokierunkowych, obawiamy się, że nie dotrzemy na czas na odprawę. Jakimś cudem intuicyjnie dojeżdżamy na miejsce w samą porę. Czytając uważnie warunki odprawy, odkrywamy informację   o zasadach przewozu butli gazowych. Po szybkiej naradzie postanawiamy ją ukryć i spokojnie się zaokrętować.

Wypłynięcie promu opóźnia się z powodu fatalnych warunków pogodowych. Dzień wcześniej upewnialiśmy się, czy prom wypływa zawsze, bez względu na warunki atmosferyczne. Kasjer odpowiedział, jakby nie rozumiejąc mojego pytania, że do tej pory nie wypłynął tylko raz. No cóż, ufam, bo muszę…

Za oknem spienione fale, a wewnątrz tłum pasażerów wykupujących środki na chorobę morską. Mam skurcze żołądka, wraca wspomnienie sprzed prawie ośmiu lat, gdy czekaliśmy ponad godzinę na poprawę warunków meteorologicznych, by wpłynąć do portu w Dublinie. Walka z ciałem i umysłem trwa w najlepsze!

Przy stoliku zagaduje mnie jakiś facet, który — jeśli dobrze rozumiem — mówi, że od trzydziestu lat pływa tym promem i nic złego się nie stało, choć trasa potrafi zapewnić niezapomniane wrażenia. Na jego twarzy pojawia się tajemniczy uśmiech. Staram się skupić na pierwszej części zdania, ignorując to, czego się domyślam.

Licząc feralny lot z Warszawy do Alicante, w minione wakacje, jest to moje drugie przeżycie, gdy mam poważne obawy, czy wyjdziemy z tego cało    i zdrowo.

Gdy w końcu prom rusza, kołysany wzburzonymi falami, myślę, że jeśli tak ma bujać, to z pewnością to przeżyję. Nie zdaję sobie sprawy z tego, że to dopiero wstęp do piekła. To, co następuje, gdy w końcu opuszczamy zatokę portową i wpływamy do cieśniny Cooka, jest koszmarem sennym na jawie. Fale, jakie napierają na prom, uniemożliwiając chodzenie, przez kolejne dwie godziny doprowadzają pasażerów do strasznych stanów. Coraz więcej osób prosi o papierowe torby… wiadomo na co… Nie jestem wyjątkiem. Dzieci wymiotują na stojąco, zaskoczone reakcjami swoich organizmów. Pokład zaczyna wypełniać kwaskowaty odór i atmosfera strachu. Co chwilę uderza w nas wściekła fala, jestem pewna, że coś się złamało albo pękło. W chwilę potem pojawia się personel pokładowy, oferując kostki lodu do ssania, torebki lub już tylko pomoc w sprzątaniu skutków choroby morskiej. Wszyscy są zaniepokojeni naporem i hukiem fal, niezdolni opanować makabrycznych odczuć.

Nie wiem, jak Mumowi udaje się zachować spokój, przez chwilę zapada nawet w małą drzemkę.

Sama, sparaliżowana paniką, liżę nerwowo kostki lodu, co zatrzymuje moją treść żołądkową na miejscu. Stojące obok nas automaty do gier wydają się ledwo przymocowane do ścian. Z hukiem walą o nie, gdy fala tylko ustępuje- na chwilę. I tak w kółko. Jedna wielka kołysząco-wymiotująca łajba.

Gdy już wpływamy do fiordu Królowej Charlotty i widzę odbezpieczone szafy z kapokami, zdaję sobie sprawę z tego, że zagrożenie jest naprawdę bardzo blisko. Gdyby nie konieczność panowania nad wymiotami, chyba bym padła na podłogę i wyła ze strachu. Co zresztą, niektórzy czynią…

W ataku paniki zaczynam rozważać — najpierw w mojej głowie, potem z Mumem, czy nie ściągnąć butów. Gdyby prom zaczął tonąć, łatwiej by się pływało. Nie jest to takie nierealne, biorąc pod uwagę to, co się dzieje       z ogromnym promem, który kołysze się i trzeszczy niczym skorupka orzeszka. Najgorsze jest to uczucie, kiedy prom podnosi się na fali, a po chwili opada, jakby urwała się winda i pędziła prosto w dół… Wreszcie docieramy na miejsce. Jesteśmy na południowej wyspie! Uff!!!

Pierwsze wrażenia po opuszczeniu tego piekielnego promu są bardzo pozytywne. Kilometry winnic, wspaniałe masywne wzgórza Richmond Range, no i niestety pierwszy kontakt z latającymi miniaturowymi „mieszkańcami” wyspy, którzy nic sobie nie robią z naszych rodzimych sprejów odstraszających.

Decydujemy się dojechać jak najbliżej Abel Tasman Park. Docieramy do Kaiteriteri, po drodze zatrzymujemy się przy plaży, z której roztacza się zachwycający widok na wzgórza, zasnute nierealną mgłą. Znajdujemy kemping, na którym płacimy za nocleg najmniej jak do tej pory.

Zbieramy stosy ulotek, dotyczące możliwych atrakcji w parku narodowym, które mogą być mocno ograniczone ze względu na pogodę. Mimo iż  w trakcie dnia rozpogodziło się i jest bardzo ciepło w porównaniu do cholernie wietrznego i lodowatego Wellington, teraz niebo zasnuwają chmury.

Po polu namiotowym wędrują kaczki oraz trochę dalej długonogie granatowo-opalizujące ptaki z czerwonymi dziobami. Do tej pory spotkaliśmy je tylko w postaci figurek, w sklepie z pamiątkami.

No i rzecz jasna, naturalna muzyka na żywo, a w nocy niezliczona ilość gwiazd nad głowami. Spokój dobrze nam zrobi po tak ciężkim dniu…

 

Zapraszmy na nasz fejsbukowy profil www.facebook.com/pages/Podróże Małe i Duże


Słowa kluczowe dot. tej treści:
Cook Strait

Komentarze

Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.