Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Nóż sprężynowy...

Nóż sprężynowy...

Nowa Zelandia zdjęcie: Nóż sprężynowy...

fot. * Agnieszka Prucia

Jeśli uważasz, że wiesz już wszystko o Nowej Zelandii a język Szekspira Cię nie zaskoczy, przeczytaj- dla pewności- poniższy tekst. Unikniesz w trakcie odprawy celnej niespodzianek, na które po prawie trzydziestogodzinnym locie, można nie mieć siły ani nerwów!

W

yobrażaliśmy sobie, że linie lotnicze Royal Brunei, którymi lecieliśmy do Nowej Zelandii, jakoś zaakcentują fakt nadejścia Nowego Roku, ale wyglądało to tak, jakby nikt poza nami się tym nie interesował. W związku z ciągłą zmianą czasu zupełnie nie wiedzieliśmy, czy Sylwester ma miejsce właśnie teraz, czy dopiero za chwilę.

Miałam sporo obaw o ostatni odcinek naszej podróży do Nowej Zelandii, bo sądziłam, że tyle szczęścia, ile mieliśmy do tej pory, to aż nadto. Ale… nadal wszystko układało się po naszej myśli. W samolocie było wiele wolnych miejsc, dzięki czemu lot był bardzo komfortowy. Połowę drogi przespaliśmy, choć to była już prawdopodobnie instynktowna reakcja wymęczonego organizmu. Przed wyjazdem miałam wiele obaw, głównie związanych z turbulencjami, okazało się jednak, że kolos — jakim niewątpliwie jest Boeing — doskonale radzi sobie z prądami powietrza, w przeciwieństwie do samolotów tanich linii lotniczych, do których przywykliśmy.

Podróż jednak bardzo nam się dłużyła. Ponad osiem godzin i narastające napięcie przed odprawą celną na lotnisku stresowały nas coraz bardziej.  Z drugiej strony czuliśmy ogromną ekscytację i bliskość wymarzonego celu.     W samolocie rozdano nam do wypełnienia deklaracje, dotyczące tego, co mamy ze sobą, łącznie z opisem, czego kategorycznie pod karą grzywny nie wolno nam mieć. Powiało grozą. Zaczęliśmy nerwowo analizować każdą posiadaną rzecz przez pryzmat restrykcyjnych zasad. Deklaracja podzielona była na sekcje dotyczące: produktów roślinnych i wszelkich jego form, to samo dotyczyło zwierząt (z sierścią włącznie), sprzętu sportowego, wypraw na farmy zwierzęce i do lasu, pieniędzy, zakazanych przedmiotów i broni.

Ze względu na zmęczenie związane z podróżą przez połowę globu nie wszystko potrafiliśmy przetłumaczyć z absolutną pewnością.

Po tym, jak wysiedliśmy z samolotu, wróciły wspomnienia sprzed ponad ośmiu lat z Irlandii. Celnicy wyłapywali z tłumu osoby i pytali o cel podróży. Jeśli ktoś deklarował wizytę u znajomych, prosili o adres i szczegóły dotyczące znajomości. Pamiętając wskazówki z forów dyskusyjnych, które czytaliśmy przed wyjazdem, staraliśmy się zachowywać spokojnie, nie rozglądać za bardzo, żeby nie wzbudzać zainteresowania ani niepotrzebnej uwagi.

Ucieszyliśmy się, że udało nam się odebrać bagaże, które pomimo tylu mil i stref czasowych wylądowały tam, gdzie my.

Taszcząc plecaki i nasze zmęczone ciała, doszliśmy do pierwszego okienka odpraw, w którym celnik obejrzał nasze paszporty, a następnie zaczął wypytywać o cel podróży, planowaną trasę oraz miejsca noclegu. Następnie przejrzał wypełnione przez nas deklaracje i rozpoczął serię szczegółowych pytań o sprzęt turystyczny i obuwie sportowe. Wiedząc jak rygorystyczna jest odprawa, przed wyjazdem kupiliśmy nowiutki namiot, wyczyściliśmy buty        z resztek ziemi, więc przy tych punktach egzamin przebiegł pomyślnie. Niestety schody zaczęły się, gdy doszliśmy do kwestii flick knife. Dopiero po chwili rozmowy okazało się, że chodzi o nóż sprężynowy, który faktycznie zabraliśmy ze sobą, żeby z niego korzystać podczas wyjazdu, jak to miało miejsce dotychczas, w trakcie pobytów na kempingach. Przezornie zaznaczyliśmy, że go posiadamy, żeby nie było niedomówień i problemów. Tych ostatnich właśnie chcieliśmy uniknąć. Jednak okazało się, że już za chwilę miały się zacząć.       Z początku chwilę zajęło nam ustalenie, o jakim nożu mówimy (nie wiedzieliśmy, co znaczy flick knife), natomiast po pytaniu celnika o długość ostrza, sprawa się skomplikowała. Okazało się, że zamiast noża, który miał nam służyć do krojenia chleba lub gałęzi na ognisko, dysponujemy bronią, która w Nowej Zelandii jest zakazana. Zostaliśmy odesłani do kolejnego okienka, gdzie zaczęła się ta sama lista pytań. Nerwowo tłumaczyłam nasze pacyfistyczne nastawienie, wymachiwałam przewodnikami, planami podróży, co dawało skutek odwrotny od zamierzonego i w konsekwencji zostaliśmy odesłani do kolejnego punktu, gdzie kazano nam czekać... nie wiadomo na co. Starałam się mój spanikowany, zmęczony umysł orzeźwić, myśląc, że przecież mieliśmy czyste intencje, że skoro sami zadeklarowaliśmy posiadanie noża, to nie było naszym celem dokonywać przestępstw. Koszmar jednak trwał dalej.

Podszedł do nas kolejny celnik, któremu — łamiącym się głosem — tłumaczyłam naszą niewiedzę i brak złych zamiarów, wyciągając stosy notatek, map, informując o celu i szczegółach podróży. Cała rozmowa — jeśli to nie zabrzmi kuriozalnie — była miła i wszyscy widząc nasze, a raczej moje przerażenie, starali się nam spokojnie tłumaczyć sytuację, ale po przemierzeniu takiego dystansu, histeryczna myśl, że oto teraz nie wpuszczą nas do wymarzonej Nowej Zelandii, paraliżowała mój zdrowy rozsądek. Celnik, widząc nasze spore zdenerwowanie, spokojnie wytłumaczył nam, że nóż to broń zakazana    w Nowej Zelandii, że będzie skonfiskowany i sporządzona zostanie notatka      z całego zdarzenia. Udało mi się uzyskać zapewnienie, że nie grożą nam poważne konsekwencje ani dalsze problemy. Niezbędne jednak będzie spotkanie z policją. Gdy usłyszałam o policji, to byłam już bliska załamania nerwowego. Policjant jednak zachowywał przyjazną postawę, pozwalając sobie nawet na żart z koszulki Muma reprezentacji rugby Anglii, która jest głównym przeciwnikiem Nowej Zelandii w tej dyscyplinie. Co za niefart. Nie dość, że nóż sprężynowy, czyli broń, to jeszcze ostentacja w eksponowaniu na koszulce, drużyny przeciwnej niż ta, której kibicują tutaj prawie wszyscy. Policjant spisał dane Muma z paszportu, co uruchomiło w mojej głowie cały film katastroficzny, ale zapewniał nas, że to tylko procedura. Gdy już odchodziliśmy, słyszałam jak inny pracownik służb celnych wyraża zaskoczenie, że tak szybko zostaliśmy „obsłużeni”. Jesteśmy niemal pewni, że ze względu na Nowy Rok i moje widoczne przerażenie potraktowano nas łaskawie i — w gruncie rzeczy — dość szybko, choć dla nas czas jakby stał w miejscu. Wreszcie wszystko skończyło się pomyślnie, musieliśmy tylko raz jeszcze poddać prześwietleniu nasze bagaże i w końcu spoceni, ledwo żywi, przestąpiliśmy automatyczne drzwi lotniska — bramę do Nowej Zelandii.

Jesteśmy tutaj! I TO dzieje się naprawdę!!! Wrażenie jest przygniecione potwornym zmęczeniem, ale i tak czujemy taką podskórną ekscytację, choć na razie jesteśmy w mieście, a wszystkie te piękne krajobrazy dopiero przed nami. Auckland jednak też może się podobać.

Po około godzinnej jeździe autobusem docieramy do malutkiego hostelu pod wieżą Sky Tower, z której co chwila śmiałkowie skaczą na bungee. Dostajemy skromny pokój z oknem i dwoma łóżkami.

Łóżka niesamowicie kuszą po dniach podróży, ale pamiętamy wskazówki dotyczące jet lagu — nie poddawać się pragnieniu snu, tylko na siłę próbować przestroić organizm na obowiązujące pory dnia. Postanawiamy więc wyruszyć na podbój miasta. Jeżeli w ogóle człowiek, który przyleciał z Polski do Nowej Zelandii, ma siłę na jakikolwiek podbój. Pomimo iż nigdy nie byliśmy w Ameryce, mamy wrażenie, że miasto jest bardzo amerykańskie — strzeliste   i równocześnie pełne starych, kamiennych budynków. Niedorzecznie wyglądają przy prawie trzydziestu stopniach świąteczne dekoracje na ulicach. Ciągle się zaśmiewamy, czy to na pewno grudzień i Nowy Rok. Zmęczenie jest tak duże, że chodnik faluje mi pod nogami. Po wstępnym rekonesansie, około dziewiętnastej padam spać i mimo że Mum próbuje mnie zbudzić, nie udaje się ani jemu, ani hałasowi za oknem. Podczas gdy ja tonę w objęciach Morfeusza, Mum wybiera się w miasto i do dzisiaj jest to jedno z jego większych przeżyć podczas naszej wyprawy. Ta świadomość, która dociera dopiero dobitnie podczas samotnego spaceru i poddaniu się rytmowi miasta. Że jednak się udało, że po paru latach oszczędzania, marzenia o tej chwili w końcu się spełniają! Jesteśmy tutaj, udało nam się! Można mieć tak dużo, jeśli naprawdę się w to wierzy…

 

Więcej na temat naszej przygody w Nowej Zelandii a także w Skandynawii, Szkocji, Hiszpanii, Danii, Holandii i na Maderze można przeczytać w naszej książce "Podróże małe i duże", nad którą patronat objęła Nasza Nowa Zelandia.

 

Zapraszmy na nasz fejsbukowy profil www.facebook.com/pages/Podróże Małe i Duże


Słowa kluczowe dot. tej treści:
odprawa celna na lotnisku w Auckland

Komentarze

Dodaj komentarz
  1. Brak zdjęcia
    Anomin 2011-07-30 o 21:11

    widac co podrozny to wrazenia. My bylismy w auckland w marcu 2011 z dwuletnia Pola i nikt od nas nic nie chcial... nawet zdezynfekowali nam nasz stary namiot mimo ze o to nie prosilismy .... tacy goscinni...

  2. Brak zdjęcia
    Anomin 2011-06-14 o 09:52

    też miałam bliskie spotkanie z celnikami na lotnisku. Poinformowana wcześniej przez znajomych nie miałam nic, co mogło by być podejrzane i zakazane. Ale i tak spędziłam 2 godziny w oczekiwaniu na decyzję czy mogę wjechać do tego, bądź co bądź, pięknego kraju, czy wracam. Najciekawsze, że nie wiedziałam o co chodzi. Nikt nie chciał mi nic powiedzieć. W końcu nie wytrzymałam - oznajmiłam, że nie muszę odwiedzać NZ. Są inne równie ciekawe miejsca. Nie wiem czy to pomogło, ale zostałam w końcu odprawiona. Na koniec zapytałam się dlaczego tak długo mnie trzymali. Odpowiedź mnie powaliła. Po prostu spóźnił się samolot z Wwy do Amsterdamu, nie mogłam lecieć wcześniej zaplanowaną trasą przez Hong Kong, bo nie zdążyliby mnie odprawić. Zaproponowano mi lot przez Malezję. Było mi wszystko jedno, które lotnisko zwiedzę. Poleciałam. I to był błąd - nowozelandzkie służby graniczne wymyśliły sobie, że celowo zmieniłam trasę. I zamiast zapytać mnie dlaczego leciałam innym samolotem, to przez te dwie godziny chyba sprawdzali moje bilety. No cóż - dla nich każdy przyjeżdżający jest potencjalnie niebezpieczny. A jeśli jeszcze by miał w bagażach coś do jedzenia - to już karalne przestępstwo.

    • Agnieszka 2011-06-15 o 20:05

      Dociekliwość celników oraz pewna (spora?) doza nieufności przywodzi na myśl „dawne czasy”- jakieś 10 lat temu- gdy obywatele Polscy próbowali przekroczyć granice Wielkiej Brytanii. Na szczęście, mimo nerwów i niepewności- w obu przypadkach wszystko dobrze się skończyło:)!

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.