Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Little River

Little River

Nowa Zelandia zdjęcie: Little River

fot. * Agnieszka Prucia

Dlaczego ruszamy w podróż z wypchanymi dwudziestokilowymi plecakami i własnym namiotem? By narzekać i obiecywać sobie, że to ostatni raz, czy też dlatego, że lubimy obcować z przyrodą i pomimo galopującej metryki nadal odnajdujemy radość w skromnie wyposażonej bazie kempingowej, którą otaczają magiczne knieje? Zdecydowanie podpisujemy się z entuzjazmem pod opcją numer dwa- czyli skromne, ale magiczne pole namiotowe- Little River!

Po krótkiej wizycie w kamiennym kościółku Dobrego Pasterza, którego frontowe okno faktycznie zamyka w idealnej ramie widok jeziora i szczytów, ruszamy w stronę Banks Peninsula.

To zaskakujące, że po około trzydziestu kilometrach jazdy w doskonałej słonecznej pogodzie, niebo niespodziewanie zasnuwa się grubą warstwą szarych chmur. Pomimo nieprzyjaznych warunków, zatrzymujemy się w malutkiej Geraldine uroczej dziurze, by potem dotrzeć do kolejnej dziury — Temuka.

Na Banks Peninsula znowu wita nas słońce i porywisty wiatr. Pierwszy kemping, na który dojeżdżamy, jest zamknięty, a otoczenie, które mijamy, nudne i mało spektakularne w porównaniu z tym, co oglądamy od miesiąca. Jadąc w stronę drugiego kempingu, trafiamy na znak informujący o polu namiotowym. Decydujemy się jechać w stronę, którą teoretycznie wskazuje znak, choć gdy już jesteśmy skłonni zawrócić, bo najprawdopodobniej zabłądziliśmy, trafiamy na kemping w środku gęstego lasu, bardzo skromnie wyposażony, prawie pusty, bo zamieszkały jedynie przez 8 osób. Kemping — pomimo spartańskich warunków — jest usytuowany w samym sercu „sali koncertowej” chyba całej ptasiej opery. Cywilizacja materializuje się w jakimś zagubionym esemesie z pracy.

Z początku mamy pewne obawy, czy to bezpieczne zostać na noc w tym odludnym, prawie pustym miejscu, ale po jakimś czasie one mijają. Płacimy za nocleg naszemu równolatkowi z dredami i zaczynamy się cieszyć wyjątkowym otoczeniem.

(…)

Cudowny poranek na łonie natury. Przyroda niezależnie od naszej obecności budzi się do życia koło czwartej rano, by po przebudzeniu cieszyć nas swoimi odgłosami. Słońce, pomimo nocnego zachmurzenia, też nas nie zawodzi.

Wożona przez prawie miesiąc, do tej pory bezużyteczna butla gazowa, teraz się przydaje. Na kempingu jeszcze nie ma kuchni, jej funkcję pełni zadaszony zlew z drewnianym stołem. Ubikacja to trzy kabiny z dołami w ziemi, natomiast pod prysznicem leżą okrągłe kamienie, a na ścianach są wymalowane paprocie.

Te warunki, choć dość skromne, idealnie komponują się z naturalnym otoczeniem.

Wściekle bujna roślinność, miliony odgłosów życia i szum rzeki kłóciłyby się ze sterylnym standardem kempingów Top 10 Holiday Park.

Oczywiście tak naturalne środowisko jest domem nie tylko zachwycających żyjątek, ale i przeklętych fruwających robali, które mają za nic nasze polskie aerozole odstraszające.

Jest to pierwszy sezon tego kempingu, jak czytamy na ulotce domowej roboty.

Tak cudownie jest oderwać się od cywilizacji, tempa życia i zatrzymać w takim miejscu, zjeść śniadanie na trawie, ptaszek tui podśpiewuje w oddali, a my chłoniemy spokój tego miejsca.

Odnajdujemy dzisiaj jeszcze jedną magiczną krainę. Nad rzeką, w zaroślach — oczekujące, sfatygowane fotele i kanapy, huśtawki podwieszane do drzew. Miejsce, w którym można się zamyślić. Cudowna kryjówka.

Na kolację kilo ziemniaków ugotowanych w menażce, z poszarpanym kawałkiem sera żółtego i solą. Pyszne!

Za tydzień o tej porze będziemy się budzić we własnym łóżku.

Wczoraj wieczór zakończyliśmy, oddając się z dziecięcą radością skokom na trampolinie, zainstalowanej na środku kempingu. Niby niepozornej, ale wyrzucającej nas w górę, na wysokość chyba pierwszego piętra. Niesamowite uczucie wolności, radości, czegoś kompletnie relaksującego.

Żal będzie wracać, choć myślę, że wspomnienia będą naszym bezcennym skarbem.

Za nami kolejny dzień — perełka.

Zupełnie bez oczekiwań wybieramy się do Akaroa, chyba największej miejscowości na półwyspie Banks. Miasteczko rozkochuje nas domkami w stylu francuskim (są dziedzictwem osiadłych tu przed wiekiem Francuzów), starymi Bentleyami na ulicach, które zachwycają swoim dojrzałym pięknem. Udaje nam się zjeść pyszne bagietki i wypić kawę w miłej kawiarence nad samym wybrzeżem. Słońce pali niemiłosiernie, sprawiając, że wody w zatokach migają feriami barw. Cudowny czas, który zupełnie nas zaskoczył.

Po powrocie przyszła kolej na sprzątanie auta — naszego dzielnego towarzysza podróży — co nieuchronnie oznacza zbliżający się kres naszej wyprawy życia.

(…)

Dzisiaj dzień, w którym nie bez żalu opuścimy „Little River”.

Specjalnie budzimy się po czwartej rano, by nacieszyć uszy odgłosami budzących się do życia ptaków a zanim odjeżdżamy, odbywamy pożegnalną sesję na trampolinie, która wyzwala w nas sekretne pokłady dziecięcej radości.

To miejsce rozkocha w sobie wielu turystów. Jesteśmy o tym przekonani.

 

Więcej na temat naszej przygody w Nowej Zelandii a także w Skandynawii, Szkocji, Hiszpanii, Danii, Holandii i na Maderze można przeczytać w naszej książce "Podróże małe i duże" ( osoby zainteresowane zakupem książki  prosimy o kontakt pod adresem email: [email protected]), nad którą patronat objęła Nasza Nowa Zelandia.

 

Zapraszmy na nasz fejsbukowy profil www.facebook.com/pages/Podróże Małe i Duże


 

 

 

 


Słowa kluczowe dot. tej treści:
Little River

Komentarze

Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.