Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia. Invercargill. Żegnaj Nowa Zelandio.

Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia. Invercargill. Żegnaj Nowa Zelandio.

Nowa Zelandia zdjęcie: Trans Oceania eXpedition 2012 Nowa Zelandia. Invercargill. Żegnaj Nowa Zelandio.

fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski

Przemierzyliśmy ponad w Nowej Zelandii ponad 1500 kilometrów rowerami oglądając Nową Zelandię z zupełnie innej perspektywy. Mamy nadzieję, że miło spędziliście z nami czas. Teraz pędzimy do Hobart.

Ostatnie kilometry to walka z zimnym wiatrem i deszczem. W nocy temperatura spadła do 8oC, a deszcz pada od kilkunastu godzin. W zasadzie, po kilku kilometrach nie ma już znaczenia, czy jest ci zimno czy mokro. Nawet postój nie sprawia przyjemności i jedyne o czym myślimy, to żeby wsiąść na rower i jechać dalej. Wtedy przynajmniej robi się ciepło, bo nogi pracują.
Deszcz leje się z nieba bez przerwy odcinając nas od jakichkolwiek widoków. Silny porywisty wiatr zmusza do ciągłego patrzenia dokładnie kilka metrów przed siebie i skupiania się na jeździe. Kolejne przejeżdżające TIRy fundują nam prysznic, a podjazdy sprawiają że jesteśmy mokrzy zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz.

Z porannych prognoz wynikało, że taka pogoda utrzyma się przez kilka dni i dlatego też rezygnujemy z dłuższej drogi wzdłuż wybrzeża i kierujemy się krótszą, w stronę Invecargill. Popołudniu docieramy do niewielkiego miasteczka Otautau, mając na licznikach ponad 75km, licząc na znalezienie tutaj noclegu.  
Zziębnięci, mokrzy, głodni, myślimy tylko o tym, by zrzucić z siebie mokre rzeczy i wziąć ciepły prysznic. Albo widać to w naszych oczach albo, co pewniejsze, po nas samych, bo wyraźnie zwracamy na siebie uwagę. Każdy kto nas widzi, przystaje i stara się coś na otuchę powiedzieć miłego. A to odnośnie samej pogody, że paskudna,  a to że jesteśmy twardzi.   
Samo miasteczko nie oferuje nazbyt bogatej bazy noclegowej. Jeden hotel, jeden hostel i baza skautów. Hotel pioruńsko drogi, hostel też do tanich nie należy, a u skautów możemy rozstawić namioty, co jest nam na rękę, bo są mokre i wolelibyśmy je wysuszyć.
-         Możecie spać w środku w kuchni – otwierając drzwi do kuchni i pralni  proponuje mi starszy człowiek, będący tutaj chyba zarządcą. – W namiotach to będzie Wam za zimno. Poza tym jesteście przemoknięci. Tutaj dzisiaj i tak pewnie nikogo nie będzie. Jest ciepła woda w prysznicach i grzejnik, który działa.
Niewielkie pomieszczenie gdzie zwykle ludzie śpiący w namiotach mogą zrobić coś do jedzenia oraz wyprać rzeczy po powrocie z gór. Warunki, przypominają schronisko, ale czego więcej nam potrzeba. Szczególnie, że pralkę i suszarkę mamy w cenie, prysznice też, które często na campingach są dodatkowo płatne. Rozstawi się namioty w środku i przy okazji je wysuszy. Grzejnikiem nagrzeje się niewielkie pomieszczenia i zrobić coś do jedzenia. Szybka decyzja i zostajemy.
-         To ile będzie to kosztować?
-         10 dolarów.
-         Od osoby?
-         Nie. Tylko jedne 10 dolarów, za was wszystkich. – uśmiecha się Pan. Lepiej nie mogliśmy trafić. Nie w takich warunkach się już spało. – A poczekajcie jeszcze. – zatrzymuje nas staruszek. – Macie tutaj jeszcze pomidory z naszego ogródka. Mamy ich sporo, a wam na pewno będą smakowały.
I kto by pomyślał. Nie dość, że mamy cały obiekt dla tylko dla siebie, to jeszcze taki mały prezent, który smakuje wyśmienicie.
Zajmujemy całą możliwą przestrzeń. Sypialnie, namioty rozstawione w obydwu pomieszczeniach, tropiki wiszące na drzwiach i pralce piorącej nasze rzeczy. Piecyk i dwie elektryczne kuchenki, których czerwone rozpalone spirale nagrzewają pomieszczenie, a w tym wszystkim my, siedzący przy stole, z kubkami białego wina wertujemy mapy, przewodnik i… stosy magazynów o gwiazdach. Dziewczyny nadrabiając zaległości z ostatnich dwóch lat zagłębiają się w bujne życie gwiazd i brytyjskiej młodej pary, której perypetie opisywane są w każdej z nich.
To ostatni dzień na rowerze na nowozelandzkiej ziemi. Deszcz i wiatr nie odpuszczają. Słońce lekko przebija się od czasu do czasu, kiedy w gęstych deszczowych chmurach robi się niewielka dziura. Raz świeci, za chwilę pada ulewny deszcz, a za chwilę znowu słonce.  Wieje tak silny wiatr, że nie dość iż jedziemy pod kątem starają się utrzymać równowagę, to czasem jesteśmy wręcz zdmuchiwani z jezdni na trawę na poboczu. Ani to przyjemne, ani bezpieczne. Ratuje nas tylko myśl, że za kilka kilometrów zjedziemy na inną drogę i wiatr będzie wiał nam w plecy, pchając nas przed siebie. I tak też się na szczęście dzieje. Rowery, jak strzały ruszają przed siebie, a my spokojnie odliczamy kolejne kilometry jakie pozostały nam do celu, powoli w myślach wspominając to co już za nami.
Przemierzyliśmy ponad 1 500 kilometrów, mając możliwość zobaczenia Nowej Zelandii z zupełnie innej perspektywy. Poznaliśmy wielu wspaniałych, ciekawych, miłych i uroczych ludzi. Ludzi, którzy pokazali nam jak inaczej patrzeć na dwie wyspy. Gdzie ośnieżone wulkany, strzeliste góry, niesamowite lodowce, urzekające fiordy, rozkoszne gorące źródła i bujne deszczowe lasy sąsiadują z wielkimi farmami, krowami, owcami, jeleniami, niewielkimi miastami i mieszkańcami tak często pomijanymi przez ciągnącą przez wyspę lawinę turystów, chcących odkryć piękno tej części świata.
My za to możemy dzisiaj śmiało powiedzieć – Warto było zrezygnować z pewnych obowiązkowych atrakcji, by móc jeszcze tu wrócić, ale też doświadczyć jak żyje się tutaj naprawdę.
Kraj ten to nie tylko zdjęcia jak z pocztówek. To farmy, gdzie miliony owiec i krów, będące dźwignią ekonomii kraju, zagarniają każdy wolny skrawek ziemi, gdzie mogą się wypasać. To walka pomiędzy ginącą endemiczną flora i fauną, z przywiezionymi przez Europejczyków roślinami i zwierzętami, skutecznie wdzierającymi się w każdy możliwy zakamarek wysp i niszczącymi tak egzotyczne życie, pozbawione przez tysiące lat naturalnych drapieżników. Sławetne Kiwi przegrywa nierówną walkę ze szczurami, nutriami czy oposami, plądrującymi ich gniazda. To jelenie i sarny uznawane tutaj też za szkodniki wybijane są masowo przez myśliwych, lub też trzymane na farmach czekają na swój czas, by trafić na niemieckie stoły. To też walka rządu o utrzymanie naturalnej równowagi w ekosystemie, a jednocześnie na ich zlecenie rozrzucana trucizna 1080, zatruwająca dużą część tego ekosystemu, co sprawia, że lasy są tutaj ciche.  
Na szczęście każdy medal na swoje dwie strony. Miliony lat działania natury stworzyły piękno, które nawet ludziom trudno jest zniszczyć. Majestatyczne góry, ciągną się przez całą wyspę, sprawiają że kiedy zejdziesz z asfaltowej drogi, zobaczysz zapierający dech w piersiach widok, którego nie znajdziesz w innych częściach świata. Piękne czarno-białe wulkany, podgrzewane przez bagna i strumienie, wraz ze swoimi różnobarwnymi formami przenoszą cię w świat, gdzie zapominasz o dniu codziennym i nie chcesz z niego powracać do swojej rzeczywistości.
Spotkasz tu ludzi, będących po trochu Europejczykami, po trochu mających mentalność Amerykanów, ale też starających się odnaleźć swoją własną tożsamość. Świat w którym my żyjemy czasem jest dla nich daleki i inny. Tutaj chodzisz do sklepu, restauracji, czy jeździsz samochodem na bosaka. Nie dbasz o ubiór a facet pijący piwo, stojący przy barze w gumiakach, w których przed chwilą chodził po farmie, to nic nadzwyczajnego.
Tutaj jesteś dumny z tego co robisz, czym się zajmujesz. Mówisz ludziom dzień dobry, i pomagasz, jak są w potrzebie. Bo w kraju gdzie odległości są znaczące, każdy każdemu przyjacielem, bo nigdy nie wiesz, kiedy i ty sam będziesz potrzebował pomocy.
Dotarliśmy na sam kraniec świata. Za Invercargill, dalej już tylko biegun południowy, a daleko na wschodzie Chile i Horn. Samo miasto, zdaje się być miejscem na krańcu świata. Ludzie tutaj nigdzie się nie spieszą. Spokojnie oddają się codziennym obowiązkom, snując się pomiędzy różnymi bardziej lub mniej dziwnymi posągami, płaskorzeźbami, malowidłami, które nadają specyficznego kolorytu aglomeracji. Bez nich byłoby ono dokładnie takie samo, jak cała reszta nowozelandzkich miast. Niska zabudowa, kolorowe witryny sklepów, poprzedzielane restauracjami, serwującymi smaki z każdej strony świata. A tak, ma ono swój charakter, będący wyrazem tego co każdy tutaj chce pokazać, zaprezentować, z czego jest dumny.  
My udajemy się teraz na zachód, na Tasmanie. Po przeszło 4 tygodniach w podróży, nasz 3 osobowy zespół dzieli się. Gosia S, tak jak planowała, wraca do Polski, z wielkim bagażem wrażeń. Przed nią jeszcze wiele godzin w drodze do kraju, ale już bez roweru, który zostaje w Invercargill, oddany do wypożyczalni. Też sprawował się dzielnie i chyba po raz pierwszy przebył taką drogę. My zaś pakujemy swoje rowery i ruszamy dalej. Opuszczamy zachodzące jesienią południe wyspy, by wylądować za kilak godzin w gorącym Hobart, słynącym ze znanych regat Sydney – Hobart. Stamtąd ruszymy dalej na północ. Przez okna samolotu jeszcze ostatnie spojrzenie na Alpy Południowe i powoli zachodzące obłokami zachodnie wybrzeże.





Słowa kluczowe dot. tej treści:
nowa zelandia rowerami, invercargill

Komentarze

Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.